„Wokół
nas jest wiele sekretnych drzwi, na widoku. Po prostu nie zadajemy
sobie trudu, aby je dostrzec i otworzyć.”
fragment
książki „Narodziny Królowej”
Sięgając
po „Narodziny królowej”, miałam mieszane uczucia i nie
nastawiałam się na zbyt wiele. Mimo to byłam zainteresowana tą
pozycją, ponieważ jak zwykle, oczarowała mnie klimatyczna,
dopracowana okładka i zarys fabuły. Nie ukrywam, że oglądałam
kilka recenzji, nie spodziewając się, że nazwisko Rebecci Ross
znajdzie się w najbliższym czasie na którejś z moich półek. Mam
w swojej zakurzonej biblioteczce tyle opuszczonych pozycji, które
wyklinają mnie za brak uwagi, że nowa książka byłaby już
czytelniczym grzechem. Tyle że wtedy, na literackim horyzoncie,
pojawiła się moja znajoma, która, ciekawa zakurzonej opinii,
podarowała mi „Narodziny królowej”.
Brienna
w wieku dziesięciu lat trafia do Magnalii, domu, w którym w trakcie
siedmioletniego szkolenia ma opanować do mistrzostwa jedną z pięciu
pasji. Dziewczyna, która straciła matkę, a ojca nigdy nie poznała
ze względu na protesty dziadka, wybiera sztukę. Szybko okazuje się
jednak, że nie ma talentu do tej dziedziny i po czterech latach
uczenia się pozostałych pasji, w końcu decyduje się na wiedzę.
Ma tylko trzy lata do letniego przesilenia, czasu, gdy młode
uczennice znajdują opiekunów, patronów. Z powodu krótszego okresu
nauki, mimo intensywnych przygotowań, Brienna nie zdobywa
wystarczających umiejętności i jej Mistrz nie może wręczyć jej
wymarzonej peleryny. Wydawałoby się, że życie dziewczyny straci
od tej chwili żywe barwy. Tymczasem to dopiero początek. Uczennica
nie ma pojęcia, że za sprawą nieoczekiwanego splotu wydarzeń, już
wkrótce stanie się jedną z najważniejszych sojuszniczek grupy,
pragnącej obalić obecnie panującego króla-tyrana. Maevana, kraj
wojowników, potrzebuje prawowitej królowej, by w Królestwie znów
pojawiła się pradawna magia...
Mimo
różnych… dość nieprzychylnych opinii, podchodziłam do
„Narodzin królowej” dość optymistycznie. Zwykle staram się
dawać szansę książkom, zwłaszcza jeśli to młodzieżowe
fantasy, które z reguły nie mają mi niestety nic nowego do
zaoferowania. Nie mam wygórowanych oczekiwań, więc gdy już
zabieram się za tego typu pozycję, nie jestem zawiedziona i staram
się po prostu czerpać radość z czytania prostej, niewymagającej
ode mnie myślenia treści. Sięgając po powieść Rebecci Ross,
miałam podobne nastawienie: przygotowałam się na dobrą,
aczkolwiek nieco niedopracowaną książkę. Jak już wspominałam we
wcześniejszych recenzjach, debiutantów oceniam z przymrużeniem
oka, ponieważ wiem, jak wiele doświadczenia przychodzi z wiekiem, a
także kolejnymi napisanymi tekstami.
Jak
zawsze mam problem, od czego zacząć. Może więc od początku,
czyli od samej historii. Nie ukrywam, że jest niezwykle
przewidywalna, co niestety mocno wpływa na odbiór lektury.
Wprawdzie przyznaję bez bicia, że przeczytałam blurb po łebkach i
nie miałam pojęcia, że główna bohaterka nie zostanie
pasjonowana, ale mimo wszystko, duży minus dla wydawnictwa, że
umieściło na odwrocie tak jawny spoiler. Kolejnym elementem
zdradzającym dużą część fabuły są drzewa genealogiczne, które
choć dopracowane, zdradzają odpowiedź na jedną z większych
zagadek, z którymi boryka się Brienna. Mnie nawet początkowo
odstraszyły, bo słysząc o prostocie książki, nie spodziewałam
się kilku stron z drzewami genealogicznymi i listami członków
poszczególnych rodów. Jak dla mnie były one nieco zbędne, bo poza
chwilowym zachwytem w stylu: „O! Drzewa genealogiczne!”, nic nie
wnosiły do samej historii. Niemniej jednak komuś z pewnością mogą
pomóc, gdyż na łamach powieści pojawia się sporo nazwisk i co
wytrwalsi będą chwili sprawdzać, z kim mają do czynienia w danym
momencie. Jeśli komuś nie przeszkadzają spoilery, jest to jak
najbardziej w porządku. Z pewnością godna podziwu jest
skrupulatność, z jaką autorka skatalogowała członków
poszczególnych rodów.
Rebecca
Ross miała ciekawy, oryginalny pomysł na fabułę. Domy pasji
przyciągnęły moją uwagę, a pomysł, by po latach nauki szukać
patronów, wyjątkowo przypadł mi do gustu. Jak to jednak ja,
musiałam doszukiwać się niedomówień, które później,
nawiedzały mnie na każdej stronie książki. Brakowało mi większej
ilości wyjaśnień i uściślenia, dlaczego pasję objawiają się w
ten, a nie inny sposób. Działanie samej Magnalii również mnie
zastanawiało, gdyż w wieku dziesięciu lat, kiedy mała Brienna
zaczęła naukę, kazano jej wybrać jedną, konkretną pasję.
Wierzcie mi, to nie jest raczej wiek, w którym podejmuje się tak
ważne decyzje, które mają zaważyć na całym późniejszym życiu.
Ja w wieku osiemnastu lat nie miałam pojęcia, na jakie studia się
zdecydować, a Brienna musiała podjąć wybór podobnej wagi jeszcze
jako dziecko. Miałabym też obiekcje, jakoby główna bohaterka nie
radziła sobie z pasjami, przez co musiała je co roku zmieniać.
Świadomie lub nieświadomie, autorka wykreowała bowiem Briennę na
postać, która łączyła w sobie wiele cech pożądanych przez
patronów. Potrafiła doradzić swoim siostrom pasjankom, w sprawach
ich pasji, a w przypadku wiedzy, którą koniec końców wybrała,
zdawała się lepiej zorientowana niż jej „przyjaciółka z
ławki”. Tym bardziej nie potrafiłam zrozumieć, gdy ciągle ktoś
mówił, w tym sama zainteresowana, że nie poradzi sobie w trakcie
letniego przesilenia. Dziewczyna była bystra, sympatyczna, odważna,
a przede wszystkim posiadała dużą wiedzę, jak również chęć
dalszej nauki. Aż dziw bierze, że ktoś taki nie dostał peleryny.
Uniwersum
Brienny miało w sobie coś wyjątkowego, jednak brakowało mi
większej ilości opisów Królestw, pasji, ogólnie świata, w
którym działa się akcja. Rebecca Ross zaserwowała czytelnikom
genialną historię, która chyba nieco przerosła jej możliwości.
Gdybym miała to do czegoś porównać, porównałabym treść
„Narodzin królowej” do góry lodowej, w którą uderzył
Titanic. Jako czytelnik znajdujący się na statku, widziałam
jedynie wierzchołek góry, kiedy cała reszta, znalazła się gdzieś
w ciemnych wodach oceanu. Wiedziałam, że gdzieś tam jest, lecz jej
nie dostrzegałam. Masywny kawał fabuły, który objętościowo
mógłby przerosnąć aktualne rozmiary książki o ponad połowę,
jak nie więcej, został ukryty pod taflą domysłów, przypuszczeń
i pozornych oczywistości. Historię Brienny spokojnie można było
rozszerzyć na dwa, a nawet trzy tomy, a to z kolei pomogłoby
autorce znaleźć wystarczająco dużo miejsca i literackiego czasu
na jej dopracowanie. Fabuła nieco by zwolniła, bohaterowie zamiast
zwycięstw odnosiliby również porażki, co pomogłoby odbiorcom
lepiej się z nimi utożsamiać. To niestety kolejny problem książki.
Akcja biegnie i nie może się zatrzymać nawet po to, by nabrać
oddechu. Wątek przeskakuje wątek, akcja momentalnie wywołuje
reakcje. W książce nie znajdziemy złych rozwiązań, wszystko, co
robią bohaterowie, ma sens, bo nikt się nie myli. Biorąc pod uwagę
ogrom całej intrygi, jaką stworzyła Rebeca Ross (swoją drogą
naprawdę interesującej, tutaj autorka zasługuje na dużego plusa),
jest to swego rodzaju literacki strzał w kolano. Nie po to pisarze
mają genialne pomysły, ciekawe postacie, a także dobry plan na
całą historię, aby później streścić go na jednym wydechu. Tak,
książka jest dobra, nawet wysnuję tezę, że miała świetny
potencjał, ale pędzi jak koń wyścigowy, któremu jeździec nie
pozwala stanąć. Nie pojawiają się żadne zwroty akcji, można
przewidzieć zakończenia wielu wątków. Brakuje… elementów
zaskoczenia, czegoś, co uczyniłoby tą książkę wyjątkową nie
tylko ze względu na ciekawy koncept.
To,
co nawet mi się spodobało to wątek romantyczny. Subtelny, choć
boleśnie oczywisty, sprawił mi dużą przyjemność i z ciekawością
czekałam na każdy fragment, w którym był wspominany. I tutaj
muszę dać autorce mega dużego plusa, ponieważ w końcu trafiłam
na historię, gdzie bohaterowie znali się już wcześniej, a ich
uczucie rodziło się stopniowo jeszcze przed akcją książki.
Przynajmniej na tym polu autorka pozytywnie mnie zaskoczyła. Relacje
między postaciami były niewymuszone, a co najważniejsze, nie ani
bohaterka, ani bohater skakali sobie w ramiona przy każdej możliwej
okazji. Łącząca ich więź zdawała się płynąć z nurtem rzeki,
rozwijała się, ale na tyle delikatnie i płynnie, że nawet nie
zauważałam, kiedy się zacieśniała. W tym wypadku pozytywnie się
zaskoczyłam.
Summa
summarum, przeczytałam książkę i nawet mi się podobała.
Pomijając oczywiste braki, autorka starała się dobrze wszystko
wyjaśnić, a ów nieszczęsne drzewa genealogiczne, mapy, a także
dzieje świata bohaterów pokazały, że Rebecca Ross naprawdę
włożyła serce w opowiedzenie swojej historii i starała się, jak
mogła, by oczarować nią czytelnika. Podobały mi się metafory, a
także lekki, przyjemny dla oka styl pisarki. Dzięki temu i narracji
prowadzonej przez samą Briennę bohaterów dało się zobaczyć jej
oczami, polubić ich, rozumieć ich motywy, trzymać kciuki, by
osiągnęli swój cel. Może dziwnie to zabrzmi, po tym, jak
wytknęłam książce tyle błędów, ale naprawdę starałam się
przymykać na nie oko i cieszyć się samą ideą książki.
Fantastyka młodzieżowa ma to do siebie, że można jej wiele
wybaczyć. Ja wybaczyłam „Narodzinom królowej” i dzięki temu
dobrze bawiłam się w trakcie lektury. Wszystkim, których wzrok
skieruje się w stronę tej pozycji, życzę, aby mieli podobne
podejście, bo nie jest to książka tak zła, aby się z nią nie
zapoznać. Z mojej strony mogę ją polecić osobom, które lubią
bawić się czytaniem, mają dwa lub trzy wolne wieczory, lub
zwyczajnie czerpią przyjemność z poznawania nowych, sympatycznych
bohaterów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz