niedziela, 4 października 2020

"Księżycowe Miasto" Sarah J. Maas | Wyd. Uroboros

Dużo czasu zajęło mi przeczytanie Księżycowego Miasta. Podzielona na dwie części, obszerna książka, sprawiła, że spędziłam z nią o wiele więcej wieczorów, niż początkowo zakładałam. Cieszę się jednak, ponieważ szał związany z premierą zdążył już minąć i mogę teraz porozmawiać z wami o tej książce na spokojnie, bez świadomości, że tego samego dnia oprócz mojej, pojawi się jeszcze dziesięć podobnych recenzji i ta konkretna zginie gdzieś w tłumie. Dlaczego? Bo nie chciałabym, aby zginęła. Tak samo, jak nie chciałabym, aby w tłumie innych książek zginęło Księżycowe Miasto.

Zanim przejdę do tej właściwej części, powiedzmy sobie coś o fabule. Bryce Quinlan, w połowie człowiek, w połowie Fae, jest zadowolona z tego, jak potoczyło się jej życie. Choć przeszłość nie była dla niej przychylna, liczy, że przyszłość stanie dla niej otworem. Kiedy jednak w Lunathionie – mieście zwanym również Crescent City – dochodzi do brutalnego morderstwa jednej z najbliższych jej osób, świat Bryce wali się jak domek z kart. I choć dziewczyna próbuje się otrząsnąć, tłumacząc sobie, że nie mogła nic zrobić, nieoczekiwanie po dwóch latach zbrodnie zaczynają się na nowo. Bryce, chcąc nie chcąc, nawiązuje współpracę z Huntem, niewolnikiem, który ma być zarazem jej strażnikiem i towarzyszem. Choć dziewczyna nie jest tym faktem zachwycona, szybko uświadamia sobie, że angażując się w sprawę tajemniczych morderstw, będzie miała szansę na zemstę.

Książkę chciałam przeczytać od momentu, kiedy to po raz pierwszy zobaczyłam na profilu wydawnictwa jej zapowiedź. O fabule wiedziałam niewiele, ale z racji, że moje relacje z twórczością Sarah J. Maas są dość trudne do określenia (za Szklanym Tronem nie przepadam, serię Dworów zaś uwielbiam), postanowiłam dać autorce szansę na przeciągnięcie mnie na którąś ze stron. Wcześniej słyszałam o Księżycowym Mieście od zagranicznych recenzentów, którzy mieli przyjemność czytać je w oryginale i bardzo sobie tę pozycję chwalili. Cóż… Teraz, gdy sama jestem już po lekturze, mogę napisać tylko jedno. Nie dziwię im się.

Jeśli chodzi o bohaterów, nie mam raczej zbyt wielu zastrzeżeń (o jednym wspomnę później, przy wymienianiu dwóch wad Księżycowego Miasta). Mogłabym napisać choćby o tym, że protagoniści nie różnią się specjalnie pod względem charakterów od innych postaci wykreowanych przez tę autorkę. W Bryce łatwo dostrzec temperament zarówno Cealeny ze Szklanego Tronu, jak i Feyry z Dworu Cierni i Róż. W Huncie zaś znanego bardzo dobrze wszystkim czytelnikom książek Maas – Rhysanda. Dla tych, którzy nie lubią powtarzalnych bohaterów, może być to wadą, dla mnie jednak Bryce i Hunt zostali wykreowani na tyle dobrze, że i tak trudno zarzucać im brak oryginalności. Bryce to młoda, stanowcza kobieta, która pod maską pewnej siebie, wulgarnej imprezowiczki, stara się ukryć twarz zranionej, samotnej dziewczyny. Hunt z kolei jest potężnym wojownikiem, którego przewrotny, mściwy los skazał na życie w niewoli. Oboje mają swoje wady i zalety, oboje cierpią, ale nie potrafią przyznać się do towarzyszącego im bez przerwy bólu.

Przyznaję, że podobał mi się rozwój, jaki przeszli Bryce i Hunt. To, jak wiele na łamach książek zmieniło się w przypadku ich myślenia, czy samego zachowania. Choć początkowo wydawało im się, że różni ich wszystko, z czasem zaczęli dostrzegać, jak wiele jednocześnie jest w stanie ich łączyć. Hunt zrozumiał, że może na powrót stać się kimś innym, niż wyłącznie niewolnikiem, a Bryce, że ciągłe hołdowanie tęsknocie, donikąd jej nie zaprowadzi. Wręcz przeciwnie. Choćby nawet pozwoliła, aby ból pociągnął ją na samo dno, swoją ofiarą nie wróci życia przyjaciołom.

Postacie drugoplanowe miały swój książkowy urok. Danika od razu ujęła mnie swoim podejściem do Bryce i watahy, książę Ruhn powagą, a Lehabah bezpośrednim nastawieniem do świata i zamiłowaniem do banalnych seriali. Nie mogę w tym miejscu nie wspomnieć też o Syrinxie, a więc lwiopodobnym, magicznym zwierzaku, którego pokochałam równie mocno, co kochała go główna bohaterka. Syrinix to najukochańsze zwierzątko, o jakim dane mi było czytać. Nie licząc wydr w żółtych kamizelkach, które dostarczają pocztę, a które także pojawiają się w książce. Dawno nie spotkałam się z tak uroczym pomysłem. Sarah J. Maas kupiła mnie nim w stu procentach.

Co mogę powiedzieć o samej historii? Przede wszystkim chyba warto zaznaczyć, że autorka jak zwykle wykreowała interesujący, wyjątkowo rozbudowany świat. Niełatwo się w nim połapać, ale jest na tyle oryginalny i przyciągający, że czytelnik chce podjąć próbę jego zrozumienia. Sama także pragnęłam go poznać, mimo iż zajęło mi to naprawdę dużo czasu. Księżycowe Miasto czyta się bowiem dość powoli z racji złożoności opisanej historii. Sarah J. Maas poruszyła wiele wątków, skupiając się w dużej mierze na rozwoju bohaterów. Z tego powodu fabuła pierwszej części płynie o wiele wolniej niż drugiej. Nawet wtedy nie pozwala jednak czytelnikowi na odrobinę lenistwa, czy oddechu w trakcie lektury. Podoba mi się, że pisarka pokusiła się o sięgnięcie po elementy z gatunku kryminału, a co za tym idzie, mogłam na łamach książki, zastanawiać się wraz z bohaterami nad rozwiązaniem zajmującej ich sprawy. Tym bardziej na plus jest to, że nie udało mi się przewidzieć zakończenia. Co więcej, okazało się ono dla mnie na tyle emocjonalne, że mało brakowało, a w kilku miejscach uroniłabym parę łez. Jest to dla mnie dość istotne, ponieważ to właśnie na emocjach, jakie pozostawiła we mnie dana książka, opieram później jej recenzję. Księżycowe Miasto pod tym względem zyskuje ode mnie sporego plusa. Miałam dość czasu, aby zżyć się z bohaterami. Mogłam zrozumieć ich motywy, wejść w ich skórę. Poczuć to, co oni.

Styl autorki jest przyjemny. Z racji doświadczenia, wie jak w ciekawy sposób poprowadzić fabułę. Opisy są barwne, a emocje wybrzmiewają z każdej wypowiedzi bohaterów. Nie jest to ponadto wyłącznie opowieść nastawiona na romans, czy rozwiązanie tajemnicy zagadkowych morderstw. To również historia, w której ogromną rolę odgrywa przyjaźń i lojalność. Historia o radzeniu sobie ze stratą, a także skomplikowanymi uczuciami. O miłości, lecz nie tylko tej romantycznej. O żalu, który mimo upływu czasu, wciąż nie daje się zagłuszyć. O gwiezdnej magii, a także jej ciemnych stronach. O żądzy władzy i niezrozumieniu. O życiu i śmierci. O tym, jak te dwa stany są ze sobą nierozerwalnie złączone.

Już na ten moment, pewnie każdy domyśla się, że książka bardzo mi się podobała. Nie byłabym jednak sobą, gdybym nie miała do niej jakiegoś „ale”. Po namyśle, mam co do tej książki tylko dwa zarzuty. Pierwszym z nich będzie ogromna ilość wulgaryzmów, jaka pojawia się na samym początku pierwszej części i dość długo towarzyszy przytłoczonemu tego typu słownictwem czytelnikowi. Osobiście w życiu nie przepadam za niecenzuralnym słownictwem, zdaję sobie jednak sprawę, że w książkach, jest ono niekiedy wręcz wskazane, potrzebne, aby nadać realizmu, czy podkreślić emocjonalny wydźwięk wypowiedzi. Nie przeszkadza mi to, zwłaszcza że zdarzają się sytuacje, kiedy to faktycznie danego bohatera nie da się wyobrazić bez towarzyszących mu wulgaryzmów. W Księżycowym Mieście, a w szczególności na pierwszych dwustu stronach, jest tego jednak za dużo. Główna bohaterka, jakkolwiek później da się lubić, z początku wydała mi się wyjątkowo infantylna i nieodpowiedzialna. Podobnie było zresztą w przypadku reszty jej znajomych, którzy nie robili nic, prócz picia wysokoprocentowych trunków, a także rzucania niewybrednych żartów. W tym miejscu mogę przejść do mojego drugiego zarzutu, mianowicie, niezliczonych ilości aluzji do seksu. Zakładam, że to właśnie z ich powodu książka została zakwalifikowana do działu fantastyki przeznaczonej głównie dla starszego czytelnika. Moim zdaniem nie było to konieczne, zważywszy że pióro Sarah J. Maas i tak raczej nie stroni od pikanterii i na wiele, jeśli nie o wiele więcej pikantnych scen natkniemy się chociażby w serii Dworów. W Księżycowym Mieście autorka ogranicza się zresztą poniekąd do samych nawiązań do seksu. Pojawiają się może trzy „wyrazistsze” od tym względem sceny, niemniej jednak wciąż nie są one na poziomie scen, które mają miejsce we wspomnianej wcześniej trylogii.

Wracając jednak do sedna sprawy, to właśnie owe nawiązania stanowią problem. Jest ich zwyczajnie na tyle dużo, że czytelnik, zamiast skupiać się na fabule, czy danym fragmencie, nieintencjonalnie koncentruje się na uwagach, jakie sypią wobec siebie bohaterowie. Nie pomaga w tym wypadku również to, że zarówno Bryce, jak i Hunt są sobą od początku wyraźnie zainteresowani, a co za tym idzie, wciąż pojawiają się ich wewnętrzne monologi, nawiązujące do, a jakże, seksu. Zakładam, że gdyby usunąć połowę z nich, książka miałaby co najmniej pięćdziesiąt, jeśli nie sto stron mniej. Cóż, jest tego sporo, co pewnie nie zdziwi wiernych fanów autorki. Sarah J. Maas ma bowiem tendencję do przypominania czytelnikom na każdym kroku, że jej bohaterowie są wyjątkowo pociągający. Sięgając po Księżycowe Miasto, warto mieć to na uwadze.

Podsumowując: Polecam tę książkę całym sercem. Początkowo, nie ukrywam, podchodziłam do niej z rezerwą, ale zakończenie drugiej części w pełni zrekompensowało mi wszelką ilość pojawiających się w pierwszej wulgaryzmów i podtekstów. Księżycowe Miasto to godna uwagi pozycja, po którą być może, że jeszcze sięgnę w przyszłości. Na ten moment uważam ją godną konkurencję dla Dworu Cierni i Róż tejże autorki. Przynajmniej, jeśli chodzi o moją sympatię.

 




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz