czwartek, 21 września 2023

"The long game" Elena Armas | Wyd. Otwarte

Miałam ogromne oczekiwania, jeśli chodzi o tę książkę. Słyszałam bardzo wiele na temat „The spanish love deception”, ale że jakoś nigdy nie było nam po drodze, skorzystałam z okazji i sięgnęłam po najnowszą powieść autorki tj. właśnie „The long game”. Wydawało mi się, że to będzie przyjemna, romantyczna komedia, która pozwoli mi się oderwać od problemów dnia codziennego. Zakładając, że autorka zafunduje mi parę fajnych wieczorów przy dobrej lekturze, sięgnęłam po jej książkę niemalże w ciemno. Nie znałam jej stylu, ani pisarskich preferencji. Ot, skusił mnie motyw bohaterki, która z dnia na dzień trafia do zupełnie obcego środowiska.

No cóż, wygląda na to, że i ja trafiłam na niezbyt podatny grunt, bo podobnie jak Adalyn miała mnóstwo uwag co do swojego wyjazdu, tak ja także mam wiele uwag, z tym że na temat samej książki pani Eleny Armas. Bo ta powieść nie bez przyczyny nosi tytuł „The long game”. Ta powieść wręcz niemiłosiernie mi się dłużyła.

Adalyn Reyes ma idealnie zaplanowany każdy dzień: wstaje o świcie, jedzie do siedziby drużyny piłkarskiej Miami Flames, ciężko pracuje, wraca do domu. Kiedy nagranie jej starcia z maskotką drużyny wycieka do internetu i staje się wiralem, ta rutyna się kończy. Właściciel klubu nie zwalnia Adalyn, tylko daje jej nowe zadanie – by odzyskać dobre imię, ma odbudować drużynę Green Warriors.

Sęk w tym, że klub jest w Karolinie Północnej, jego zawodnicy trenują w strojach baletowych, hodują kozy i… są dziewięciolatkami. Na szczęście w miasteczku przebywa Cameron Caldani, znany bramkarz, który mógłby pomóc Adalyn wprowadzić drużynę do wyższej ligi. Jednak po fatalnym pierwszym spotkaniu (słowa klucze: kogut, zderzak, noga Camerona) dziewczyna raczej nie ma co liczyć na współpracę. Ale jest zdeterminowana, by z niesfornych dzieciaków zrobić gwiazdy piłki nożnej – z pomocą Cama lub bez niej.”

Miałam co do tej książki naprawdę dobre przeczucia. No i jak widać bardzo się przeliczyłam, bo pierwszym, co rzuciło mi się w oczy, to bardzo męczący charakter głównej bohaterki. Adalyn Reyes, która towarzyszyła mi przez całą długość książki, bardzo szybko okazała się irytująca i nieskora do jakiejkolwiek współpracy z innymi bohaterami. Była opryskliwa, pretensjonalna i wręcz niesamowicie zaślepiona poczuciem własnej krzywdy. Nie była w stanie dostrzec, że swoim zachowaniem odpychała od siebie dosłownie wszystkich, którzy pragnęli jej pomóc. To swoją drogą też było bardzo zastanawiające, bo mimo iż Adalyn bez przerwy zachowywała się tak, że w prawdziwym życiu momentalnie narobiłaby sobie wrogów, to w książce dosłownie wszystko uchodziło jej na sucho:

Potrąciła człowieka? No nic, nieładnie, ale zdarza się. Możemy o tym zapomnieć.

Obrażała kogoś? Nie no, przecież nie mogła mówić poważnie.

Była okrutna dla Camerona, który chciał ją wesprzeć? To jego wina! Przecież wcale o nic go nie prosiła!

Rękami i nogami zapierała się przed otrzymaniem jakiejkolwiek pomocy? Po prostu nie chciała okazać słabości. Prawda?

Prawda?

No właśnie, a propos Camerona, skoro już padło jego imię. Ten bohater był początkowo moim jedynym promykiem nadziei, że ktoś w tej historii faktycznie przypadnie mi do gustu. Cierpliwie znosił humorki Adalyn i bez przerwy wychodził z inicjatywą, aby z czasem wkraść się do wnętrza jej twardego serca. Z tym, że… w końcu chcąc nie chcąc zaczął ewidentnie przesadzać z okazywaniem troski. Rozumiem, że autorka za wszelką cenę chciała pokazać, że Cameron dba o Adalyn, ale w którymś momencie stało się to bardziej niepokojąco, aniżeli urocze. Mężczyzna bez przerwy naruszał jej przestrzeń osobistą i wciąż nazywał ją „skarbem” lub „kochaniem”. Adalyn wciąż powtarzała, aby tego nie robił, bo nie czuje się z tym komfortowo, ale w myśl męskiej zasady: „ona tylko tak mówi i w rzeczywistości na pewno jej się to podoba”, wcale nie zamierzał odpuszczać. I to było dość niekomfortowe, biorąc pod uwagę, jak często romantyzuje się tego typu zachowania. Zbyt pewni siebie panowie zbliżają się do kobiet, traktując je jak swoją własność. Później wielu z nich uważa słowo „nie” za etap przejściowy, który na pewno skończy się tym, że kobieta, która (w jego mniemaniu) tylko się z nim droczy, prędzej czy później powie mu „tak”.

Idźmy dalej. Jednym z moich kolejnych zarzutów, jeśli chodzi o „The long game” jest to, że w książce pojawia się mnóstwo powtórzeń. Autorka nie ma umiaru, jeśli chodzi o wracanie do zdań, które zdążyły paść w w niej po kilka, jeśli nie po kilkanaście razy. Chce w ten sposób zwrócić uwagę czytelnika na to, jak są ważne i jak bardzo powinny w jej mniemaniu wybrzmieć na łamach powieści. Z tym, że robi to na dosłownie każdej stronie, przy czym często wraca do wypowiedzianych wcześniej słów zaledwie po jednym, maksymalnie dwóch akapitach tekstu. I to po pewnym czasie robi się kuriozalne, bo odnosi się wrażenie, że pani Elena Armas miała płacone nie od książki, ale od liczby pojawiających się w niej słów. Gdyby wyciąć te wszystkie „głębokie” powtórzenia i cytaty, książka zubożałaby o co najmniej dziesięć stron. Jeśli nie więcej, bo naprawdę jest tego tyle, że nie idzie się skupić na fabule.

Moim kolejnym problemem z powieścią są aluzje do seksu. Nie ukrywajmy, „The long game” jest romansem, więc oczywistym było, że bohaterowie stale będą o sobie myśleć. Problem zaczyna się w momencie, w którym zwrócimy uwagę na to, że ta historia jest promowana jako „slow-burn” romans, w którym pojawia się motyw „enemies to lovers”. No… nie do końca. Po pierwsze, w książce kłótnie bohaterów są tak bezsensowne i niczym niepodyktowane, że polemizowałabym ze stwierdzeniem, że faktycznie byli wrogami. Jeśli już to Adalyn uważała, że Cameron widzi w niej wroga i w odpowiedzi bez przerwy go obrażała. Nasz Cameron... wręcz przeciwnie, bez przerwy starał się do niej zbliżyć i jej pomóc. Co zaś tyczy się relacji, która rozwijała się powoli… może i bohaterom trochę zajęło, nim faktycznie doszło między nimi do zbliżenia, ale wcześniej bez przerwy komentowali to, jak bardzo chcieliby się na siebie rzucić. Dosłownie. Nie było w ich narracji żadnej subtelności czy romantyzmu rodem z ponadczasowych klasyków. Cameron bez przerwy dywagował nad kolorem bielizny Adalyn, a ona nie potrafiła powstrzymać się przed zjeżdżaniem wzrokiem na jego krocze i komentowaniu jego zapachu. Oczywiście oficjalna wersja była taka, że ich relacja jest czysto zawodowa…

Skoro już jesteśmy przy opisach, może warto byłoby wspomnieć, że takowych brakuje, jeśli chodzi o temat, wokół którego oscyluje nasza główna fabuła. Mam tu, rzecz jasna, na myśli piłkę nożną, którą odgrywa w życiu bohaterów bardzo istotną rolę. Cameron jest byłym bramkarzem, Adalyn pracuje w znanym klubie piłkarskim. Oboje spotykają się w miasteczku, w którym funkcjonuje drużyna Zielonych Wojowniczek (swoją drogą, miło byłoby, gdyby tłumaczenie było bardziej konsekwentne, bo w opisie książki mamy „Green Warriors” a w tekście właśnie Zielone Wojowniczki. Niemniej do tłumaczenia przejdę za chwilę). Wojowniczki okazują się grupą złożoną z maleńkich dziewczynek. I w porządku, nie miałabym z tym problemu, gdyby nie fakt, że opisów ich treningów czy starć z innymi drużynami mamy w tej książce jak na lekarstwo. Tło fabularne jest dosłownie „tłem”, bo mecze piłkarskie odgrywają w tej książce nawet nie tyle drugorzędną, co trzecio- albo nawet czwartorzędną rolę. Większość z nich nawet nie widzimy, bo główni bohaterowie, którzy są ponoć tak zaangażowani w rozwój drużyny, mają bez przerwy o wiele lepsze rzeczy do roboty. A to Adalyn skręci kostkę i nie może być na ważnym meczu, a to wyjedzie, zostawiając dzieci na pastwę losu. Nie wiem, czy było to zamierzony zabieg, ale mam wrażenie, że autorka chciała się w ten sposób uchronić przed koniecznością używania specjalistycznego języka. W końcu o wiele wygodniej znaleźć wymówkę, aby bohaterowie musieli znaleźć się w czasie takich wydarzeń w innym miejscu, niż faktycznie popełnić jakiś błąd, korzystając z niewłaściwych określeń. I nawet byłabym to w stanie usprawiedliwić, gdyby nie dwie rzeczy. Pierwszą z nich jest coś takiego jak research, którego autorce najwyraźniej niezbyt chciało się robić, bo ważniejsze było dla niej opisywanie seksownego ciała Camerona. Drugim jest to, że pokusiła się o napisanie książki, w której, co wynika z opisu, sport powinien odgrywać pierwszorzędną rolę. I okej, ta powieść jest uznawana za literaturę obyczajową/romans, więc można usprawiedliwiać ją tym, że nie piłka nożna miała być w niej najważniejsza. Mimo wszystko ktoś, kto sięgnie po nią, zachęcony jej bardzo sugestywnym i jednoznacznym opisem, będzie nią bardzo rozczarowany.

Na koniec minusów chciałabym wspomnieć o tłumaczeniu i dialogach. Nie ukrywam, że dziwnym wydał mi się fakt, że raz są w niej tłumaczone pewne słowa, a raz nie. I tak, w książce pojawia się chociażby wspomniane wyżej „Green Warriors”, które w opisie nie zostały przetłumaczone (być może, aby współgrać z równie nieprzetłumaczonym tytułem), a w tekście już tak. Kolejny przykład, który mnie zastanowił, ma związek ze słowami typu „podołek” czy „wyguglować”. Oba są poprawne, niemniej oba pasują do siebie jak przysłowiowy piernik do wiatraka. Podołek to wyraz pochodzący ze staropolszczyzny, więc nijak nie współgra z potocyzmem, jakim jest określenie „wygooglować”, w dodatku tutaj spolszczonym do „wyguglować”. Pod tym względem nie ma w tej powieści żadnej spójności i to samo tyczy się dialogów, które są niekiedy zwyczajnie tak chaotyczne, że aż niezrozumiałe dla czytelnika. Bohaterowie bez przerwy skaczą po najróżniejszych tematach. Mówią o czymś, nawiązują do czegoś nowego, po czym w momencie, w którym uwaga czytelnika zaczyna zanikać, jak gdyby nigdy nic wracają do pierwotnego tematu. I to wprowadza ogromny zamęt, bo odbiorca nie jest w stanie nad niczym zapanować. Bohaterowie robią i mówią co tylko chcą, nie patrząc na sens swoich wypowiedzi. Mnie samej ciężko było się niekiedy w nich połapać. I naprawdę liczę, że to wyłącznie kwestia tego, że w moje ręce trafił egzemplarz recenzencki, bo jeśli nie, to naprawdę nie rozumiem, dlaczego nikt wcześniej nie zwrócił na to autorce uwagi.

No dobrze, skoro już mniej więcej wypunktowałam wszystkie mankamenty książki, może poświęćmy choć akapit na wzmiankę o jej zaletach. Takowe też się pojawiają, choć naprawdę trudno się do nich dokopać komuś, kto zostanie przytłuczony wyżej wymienionymi wadami. Zacznijmy od tego, że wbrew wszystkiemu autorce udało się naprawdę dobrze przedstawić trudną relację Adalyn z rodzicami. Bohaterka ma kochającą mamę, do której jednak ma pewien żal i do której bez przerwy się porównuje, ponieważ ma wrażenie, że żyje w jej cieniu. Jeśli zaś chodzi o ojca, nie da się ukryć, że tutaj mamy o wiele bardziej skomplikowaną sytuację, ponieważ wydaje się, że ten w ogóle nie bierze pod uwagę uczuć swojej córki. Liczą się dla niego wyłącznie reputacja i jego ukochany klub. I to faktycznie wybrzmiewa: to, jak czuje się w związku z tym Adalyn, która nie jest w stanie zapanować nad emocjami. Kobieta za wszelką cenę, nawet kosztem własnego komfortu i samopoczucia, stara się przypodobać wiecznie krytykującemu ją rodzicowi. Nie liczy się dla niej nic, prócz poczucia, że jest akceptowana przez najbliższych.

Kolejnym plusem, a więc tym, co zostało dobrze opisane w „The long game” są motywy traumy i niedowartościowania. Autorka - co zdecydowanie się chwali - poruszyła również tematy takie jak: korzystanie z toalety po współżyciu, potencjalne konsekwencje współżycia bez zabezpieczenia (choroby przenoszone drogą płciową), a także korzystanie z profesjonalnej pomocy (czyt. podjęcie decyzji o pójściu na terapię). Widać, że autorka chciała zawrzeć w swojej historii jakieś wartości. Tyle tylko, że jako całokształt ta książka nie wypada wystarczająco dobrze, aby dało się ją uratować za sprawą tych kilku elementów. W tej rozgrywce bohaterowie polegli z kretesem.

Podsumowując: osobiście nie jestem w stanie mówić o „The long game” w samych superlatywach. Wiem, że jest wiele osób, którym ta książka naprawdę przypadła do gustu, a co za tym idzie oceniły ją bardzo wysoko, jeśli jednak o mnie chodzi, nie potrafię myśleć o niej zbyt ciepło. Protagoniści byli męczący, na siłę przeciągana fabuła dążyła do jednego punktu, a sam motyw piłki nożnej w ogóle w niej nie wybrzmiał. Mając to wszystko na uwadze, nie wiem, czy kiedykolwiek zdecyduję się sięgnąć po inne książki Eleny Armas.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz