„Nic
nie jest dobrze. Nigdzie nie czuję się jak w domu. Nigdy i nigdzie
nie czułam się jak w domu. I to się chyba nie zmieni”.
fragment
powieści „Kłamczucha”
Na
wstępie powiem, że ta recenzja będzie prawdopodobnie jedną z
krótszych, jakie w przyszłości pojawią się na tym blogu –
aczkolwiek to ja, więc i tak pewnie moje „krótko”, to dla
innych „strasznie długo”.
A
więc „Kłamczucha”… Ciężko jest mi powiedzieć cokolwiek o
książce, by uniknąć spoilerów i nie zdradzić przypadkiem
jakiegoś istotnego szczegółu. A możecie mi wierzyć na słowo,
każda informacja, którą usłyszycie, czy przeczytacie na temat tej
pozycji, z prędkością światła może przerodzić się w dość
brutalny spoiler. Dlaczego? Zaraz sami się przekonacie.
E.
Lockhart ma sporo powieści na swoim koncie. Co prawda nigdy
wcześniej nie miałam styczności z jej twórczością, ale
słyszałam sporo pozytywów o „Byliśmy łgarzami”. Miałam to
przeczytać, nie przeczytałam. Przyznam się wam też, że choć
dowiedziałam się o najnowszym opowiadaniu autorki już jakiś czas
temu, nie zamierzałam kupować „Kłamczuchy”. Nie przekonał
mnie do tego jej tytuł (za bardzo kojarzył mi się z Małgorzatą
Musierowicz, a choć szanują tę pisarkę, to jej dzieła wspominam
raczej z bólem), nie kupił mnie jej opis, nie zachwyciła
okładka... Ponadto, z tego, co mi wiadomo, opinie o tej książce są
dość skrajne; jedni są nią zachwyceni, innych zaskoczyła, ale w
dość niemiły sposób. Wprawdzie, wybierając moje książki,
staram się nie kierować opiniami innych, tylko na własnej skórze
przekonać się, jaka jest prawda, ale wyjątkowo nic nie przemawiało
za tym, abym przekonała się do „Kłamczuchy”. Wtedy jednak na
stronie empik.com pojawiła się na tyle korzystna przecena, że
postanowiłam zaryzykować i wydać te parę groszy, by dowiedzieć
się, o co w książkowym świecie tyle szumu. I wiecie co? Teraz
chyba rozumiem, co wywołało taki podział na zwolenników i
przeciwników tego thrillera psychologicznego.
Może
najpierw coś o samej fabule. „Kłamczucha” opowiada historię
Jule West Williams i to właśnie z jej perspektywy prowadzona jest
narracja. Protagonistka czuje się wojowniczką, kimś, kto walczy o
swoje, jest zawsze gotowy do ataku, a w razie potrzeby, momentalnego
wtopienia się w tło. Zawsze musi być najlepsza, najsilniejsza,
najpiękniejsza… Przyjaźni się przy tym z Imogen, młodą
dziewczyną z dobrego domu, której w życiu niczego nie brakuje. To
właśnie o związku między tymi dwiema bohaterkami opowiada książka
– o ich toksycznej relacji i o wydarzeniach, które ostatecznie
doprowadziły do wielu tragedii. Czy dało się im zapobiec? Czy
gdyby poszczególne osoby wybrały inne decyzje, zakończenie
wyglądałoby zupełnie inaczej? Zapewne tak. Jednak któż z nas
potrafi przewidzieć przyszłość?
Zaskoczył
mnie fakt, że większość plusów, jakie znajduje w tej książce,
równie dobrze mogą być jej minusami i na odwrót. Przede wszystkim
na uwagę zasługuje w tym wypadku sposób prowadzenia historii.
Autorka zapoznaje nas z fabułą, najpierw przedstawiając nam
zakończenie, a następnie cofając się w przeszłość, by
opowiedzieć, jak właściwie doszło do poszczególnych wydarzeń.
Zaczynamy lekturę na 18 rozdziale, a kończymy ją w chwili, która
w gruncie rzeczy uwarunkowała dalszy ciąg niefortunnych zdarzeń.
Odwrócona
chronologia jest chyba najmocniejszą stroną powieści, ponieważ
wzbudza w czytelniku ciekawość, a także zachęca do brnięcia
dalej i poznawania kolejnych, a raczej wcześniejszych losów
bohaterów. Odbiorca trwa w napięciu, nie mogąc się doczekać, co
się wydarzy, wciąż zadaje sobie pytanie: „Jak do tego
doszło?”
Niestety,
już w trakcie czytania zaczęłam się zastanawiać, co by było,
gdyby poprowadzić historię normalnie, zaczynając od samego
początku. I choć jestem ciekawa swoich odczuć, gdybym przeczytała
„Kłamczuchę” po raz kolejny, ale od tyłu, tak mam wrażenie,
że książka straciłaby wtedy sporo na swojej wartości. W
opowieści nie byłoby już nic interesującego, bohaterowie nie
mieliby żadnych sekretów, a i fabuła stałaby się w takim wypadku
niepotrzebna… Niemniej jednak to tylko moje gdybanie, co by
było, gdyby, więc nie powinno to wpływać na ocenę książki.
Co do bohaterów… Zacznijmy od najważniejszej osoby, czyli od Jule. Dziewczyna zostaje nam przedstawiona tak, jak sama przedstawia się swoim bliskim. Choć na pierwszy rzut oka wydaje się szczera i autentyczna, od początku nic w jej zachowaniu, słowach, czy gestach nie jest prawdą. Jule jest kameleonem, w zależności od sytuacji przybiera najróżniejsze maski. Manipuluje ludźmi, posługując się mnóstwem akcentów, adaptując się do nowych warunków i mówiąc to, co chcieliby usłyszeć. Tworzy różne wersje samej siebie, odrzucając tą najważniejszą, jej własną. Nie jest przy tym do końca świadoma zachowania ani błędów, jakie popełnia. Czai się w cieniu, ucząc się zachowań innych, aby w odpowiedniej chwili, wedrzeć się niepostrzeżenie w ich skórę. Choć początkowo czytelnik chce jej współczuć, szybko orientuje się, że on także dał się oszukać. Jule złapała go w swoje sidła i nie wypuści, póki sama sobie tego nie zażyczy.
Imogen,
najlepsza przyjaciółka Jule, jest z kolei jej ewidentnym
przeciwieństwem. Sierota, do której uśmiechnęło się szczęście
i została adoptowana przez zamożną parę, ma wszystko, czego tylko
dusza zapragnie – pieniądze, wygląd i przychylność
społeczeństwa. Rodzice ją kochają, chłopcy lgną do niej jak
muchy, ludzie uważają za wzór i kogoś godnego uwagi. Imogen zdaje
się perfekcyjna w każdym calu, przynajmniej w mniemaniu Jule.
Przyjaciółka wychwala ją niczym sportowca, który nawet nie
wystartował w zawodach, a jednak ktoś kazał mu stanąć na podium.
Wiadomo, że nie do końca zasługuje na laury, a jednak widok
podestu i złotych medali, sprawia, że wszyscy i tak klaszczą.
Jakkolwiek
polubiłam specyfikę Imogen i sympatyczny charakter jej chłopaka
Forresta (pewnie dlatego, że podobnie jak ja, pisze powieści ;)),
tak kreacja Brooke (przyjaciółki Imogen), jak również głównej
bohaterki nie przypadła mi do gustu. Z pewnością, w przypadku
Jule, autorka trzymała się określonych ram, w które ją włożyła.
Mimo to narcyzm, przesadna pewność siebie i przekonanie o własnej
wyjątkowości dziewczyny, zdecydowania działały mi na nerwach.
Frustrowałam się za każdym razem, gdy bohaterka wspominała, że
jest najlepsza, a obcisłe stroje, czy niedawno wygrana walka tylko
dodają jej seksapilu. Od samego początku ciężko było mi się
zresztą przekonać do jakiegokolwiek bohatera. Miałam nieprzyjemne
wrażenie, że grupa przyjaciół, o której jest mowa w książce,
tylko udaje głębsze relacje, gdy w rzeczywistości po prostu za
sobą nie przepadają i ledwie się tolerują. Nie wiem, z czego to
wynika, może z faktu, iż na każdym kroku E. Lockhart daje
czytelnikowi wskazówki, że nie ważne, o czyją przyjaźń chodzi,
w jej powieści jest ona wyłącznie kłamstwem. Pod tym względem,
nie tylko relacja między Imogen i Jule wydawała mi się wyjątkowo
toksyczna...
Cóż
mogę jeszcze powiedzieć. „Kłamczuchę” czyta się z pewnością
szybko, nawet bardzo, gdyż sama pochłonęłam ją w dwa dni (ze
sporą przerwą co prawda, ale liczę czas, kiedy miałam ją w
rękach, czyli 50 stron jednego dnia i 250 kolejnego). Jest to jednak
raczej zasługa bardzo prostego, lekkiego języka, aniżeli fabuły.
Z jednej strony nie powinnam narzekać, dzięki temu czytałam
szybciej, z drugiej jednak, tej bardziej krytycznej, nie mogę
przestać się zastanawiać, jak to wygląda w oryginalnej wersji.
Czy niedopracowany styl wynika z błędów tłumacza, czy zaniedbania
autorki? Czytałam gdzieś jednak stwierdzenie, iż w poprzednich
powieściach E. Lockhart nie było podobnych problemów… No cóż,
nie zamierzam nikogo za nic winić, ale to chyba mówi samo za
siebie.
„Kłamczucha”
niezbyt sprostała moim oczekiwaniom. Choć ma zalety, niestety
zostają one zagłuszone przez sporo wad. Gdzieś w jednej trzeciej
lektury domyśliłam się, jak będzie wyglądał moment
kulminacyjny, a w połowie zdołałam przewidzieć zakończenie. Co
dziwniejsze, miałam jeszcze swoją własną, o wiele bardziej
skomplikowaną teorię, która mogłaby się okazać naprawdę
ciekawa, gdyby autorka obrała podobną ścieżkę. Nie powiem mimo
to, że książka okazała się klapą, bo tak zdecydowanie nie jest.
E. Lockhart miała interesujący pomysł i bohaterów, wydaje mi się
tylko, że gdzieś w trakcie pisania, uciekł jej główny zamysł
historii. To właśnie brak określonego kierunku i przewidywalna
treść, poważnie zaważyły na odbiorze dzieła.
Podsumowując:
„Kłamczucha” jako thriller psychologiczny jest dość
specyficzna, ale spełnia swoje zadanie, pozostawiając czytelnika w
napięciu i niepewności. Jeśli ktoś szuka lekkiej książki,
opowiadającej o kłamstwach, trudnych relacjach, czy
kontrowersyjnych wyborach, może spokojnie sięgnąć po tę pozycję.
Jeśli jednak ktoś, podobnie jak ja, czyta sporo i ma duże
wymagania, co do fabuły, czy stylu, może się lekko zawieść.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz