„Im
więcej Sage dowiadywała się na temat aranżowania małżeństw,
tym mocniej podejrzewała, że to właśnie sztuka swatania stanowi
spoiwo tworzące kraj. ”.
fragment
powieści „Pocałunek Zdrajcy”
Ciężko
określić, co przekonuje człowieka do sięgnięcia po dane dzieło
literackie. Jedni wybierają konkretną książkę ze względu na
prześliczną okładkę, inni biorą sobie do serca opis, czy kilka
pierwszych stron, a pozostali posiłkują się wieloma opiniami,
które uprzednio skrupulatnie przeanalizowali. Ja należę najpewniej
do dwóch pierwszych grup, bo choć uwielbiam cudowną oprawę,
zazwyczaj, jeśli opis mnie nie przekona, to i z lektury
zrezygnuję bez żalu. Niemniej jednak właśnie
okładka
jest pierwszą rzeczą, na którą patrzę i pod tym względem
„Pocałunek Zdrajcy” niezbyt mnie przekonał. Nie, oprawa nie
jest brzydka, nic z tych rzeczy, bardzo mi się podoba, zwłaszcza
pod względem kolorystycznym. Tyle tylko, że wyjątkowo kojarzy mi
się z serią „Rywalki”, a ta, jak powszechnie
wiadomo,
jest dość przewidywalna, wręcz
boleśnie oczywista pod względem zakończenia. I zanim podniosą się
głosy oburzenia osób, które sympatyzują z ów serią, ja też ją
lubię, to naprawdę przyjemne
lektury,
jeśli ktoś nie szuka wymagającej
historii,
tylko
przyjemną opowieść osadzoną
w
bajkowych realiach.
Nie
ukrywajmy jednak,
że to taki młodzieżowy romans, z domieszką polityki i wielu
kandydatek na partnerkę dla
głównego, męskiego bohatera. Obawiałam
się, że podobnie będzie z „Pocałunkiem Zdrajcy”, a Erin
Beaty, wzorem
Kiery Cass,
całą swoją uwagę skupi właśnie na elementach romansu,
zapominając o kwestii domniemanej wojny, intrygach, czy konfliktów
politycznych. Czy
tak było? Niekoniecznie.
Dwa
razy podchodziłam do książki „Pocałunek Zdrajcy” w księgarni
i dopiero za trzecim zdecydowałam się w końcu na jej zakup.
Przekonał
mnie bardziej opis, niż okładka, ponieważ zainteresował mnie
motyw swatek, który jak dotąd kojarzyłam chyba głównie z bajki
„Mulan”. I nie bez powodu wspominam w tym momencie tę
produkcję. Jednak
do tego wrócę za chwilę. Zacznijmy
może od nakreślenia fabuły...
Sage
Fowler, główna bohaterka naszej historii, jest młodą, ambitną
dziewczyną, która częściej, niż o kandydacie na męża, myśli o
książkach. Wychowana z myślą, że sama może o sobie decydować,
nie przypomina innych kobiet w swoim wieku – jest silna,
inteligentna, a przede wszystkim twardo stąpa po ziemi, potrafi
walczyć o własne przekonania. Gdy Darnessa Rodelle – najlepsza w
swoim fachu swatka, widzi w tych cechach potencjał, proponuje Sage
korzystny dla obu stron układ. Dziewczyna nie będzie musiała
wychodzić za mąż, jeśli w zamian będzie pomagać kobiecie
szpiegować
potencjalnych kandydatów na mężów dla wpływowych panien.
Sage bez namysłu się zgadza. Nie wie
jeszcze, że królestwo, w którym żyje, znajduje się na krawędzi
wojny i niebawem sama stanie się barwnym
pionkiem na ogromnej, politycznej szachownicy...
Okej,
to zacznijmy od wcześniejszego nawiązania do „Mulan”.
Ktokolwiek oglądał tę
bajkę, odniesie pewnie podobne wrażenie co ja, że autorka
poprowadziła początek fabuły
niemal identycznie, jak w historii Disneya. Pierwsza rozmowa ze
swatką przebiega bardzo podobnie, jak w „Mulan”, no, może bez
kąpieli świerszcza w herbacie i brutalnego wyrzucenia dziewczyny za
drzwi. Nie, tutaj nasza bohaterka zostaje doceniona z powodu swojego
charakteru i niespotykanego
sposobu myślenia (co już samo w sobie pokazuje, że jest to
młodzieżówka i pomimo
średniowiecznego, politycznie surowego klimatu, ostatecznie
postać, która miałaby
najgorzej, ma najlepiej). Sage
sprzeciwia się ogólnie panującym zasadom i nie potrafi dostosować
się do swoich czasów. Jest przykładem bohaterki, która pragnie
wyjść ponad szereg i osiągnąć w życiu coś więcej, niż wyjść
za mąż i urodzić piątkę, słodkich dzieci. Dzięki
temu, iż się wyróżnia, zostaje zauważona i
Darnessa bierze dziewczynę pod swoje skrzydła.
Wprawdzie
nasza protagonistka wpierw nie jest najlepiej nastawiona do kwestii
aranżowanych małżeństw, jednak z biegiem czasu jej zdanie się
zmienia i zaczyna się angażować w swoją „działalność”. I w
sumie tyle podobieństw względem „Mulan”. Niby
niewiele, ale musiałam o nich wspomnieć.
Przejdźmy
do pozostałych bohaterów. Są interesujący, głównie, jeśli
mówimy tutaj o Sage, żołnierzu o nazwisku Quinn,
czy jego bracie Charliem. Spodobało mi się, jak została wykreowana
ta trójka. Sportretowano
ją
na
tyle dobrze, że wszyscy posiadają
indywidualne,
specyficzne cechy, w które naprawdę da się uwierzyć. Z
pojedynczych elementów tworzą spójną, elegancką
całość. Jak już wspomniałam, Sage wyłamuje się z narzuconych
jej przez społeczeństwo ram, Quinn, nie dość, że
jest na zabój
przystojny, to kryje w sercu prawdziwego żołnierza z krwi i kości,
a Charlie… on jest po prostu uroczy z tą swoją chęcią pomocy
bratu, pragnieniem włączenia się w walkę starszych,
a także uporem. Uwielbiam
go, koniec
kropka! Gdyby nie pewne okoliczności, mogłabym
poczekać,
aż dorośnie i
sama popędziłabym do swatki, żeby mnie z nim skontaktowała.
Naturalność,
waleczność i szczerość w podejmowaniu decyzji wręcz ociekały z
tych trzech
barwnych
postaci.
Niestety,
nie mogę powiedzieć tego samego o pozostałych bohaterach, a
konkretnie bohaterkach. Mimo iż żołnierzom, jak również
antagonistom nie mam nic do zarzucenia, tak w książce gotowe do
zamążpójścia panny, zostały bardzo, ale to bardzo mocno
odsunięte na drugi plan. Nie tego spodziewałam się po historii, w
której motyw swatania miał odgrywać, jakby nie patrzeć, jedną z
kluczowych ról. Tymczasem dziewczęta, które mamy okazje poznać w
trakcie lektury, są boleśnie nijakie i wykreowane tak stereotypowo,
że w sumie przestało mnie dziwić moje pierwsze wrażenie odnośnie
do
„Rywalek”. Tylko jedna z panien odgrywa w „Pocałunku Zdrajcy”
pewną dość
ważną
rolę, pozostałe stanowią tymczasem
jedynie
ładne tło dla historii (czasem
powiedzą jedno, czy dwa zdania w
stronę
Sage).
Nic
się
o nich nie dowiadujemy,
Erin Beaty zupełnie pominęła ich wątek. I
choć rozumiem to ze względu na gabaryty książki, a
także ilość ów bohaterek,
jest mi jednak trochę szkoda.
Nadszedł
czas na moją
ulubioną
część w każdej książce, czyli kwestie
miłosne.
W
przypadku „Pocałunku Zdrajcy” wątek
romantyczny
zachwycił
mnie głównie
swoją etapowością. Nie trudno się domyślić, że romans kręci
się wokół Sage i jednego z wojskowych, a więc postępuje
stopniowo. Dziewczyna nie planuje
myśleć o mężczyznach, a obiekt jej późniejszych, dyskretnych
westchnień, nie może
poddawać się uczuciom, by nie stracić wzroku z przyświecającej
mu misji.
Koncepcja
z pewnością angażująca czytelnika i pozwalająca mu myśleć, że
nim między bohaterami narodzi się jakakolwiek głębsza relacja
(jeśli w ogóle będziemy mieć z takową do czynienia), będą oni
zmuszeni pokonać wiele przeszkód. I owszem, jest tak, aczkolwiek,
znowu, młodzieżówka! W książce
wątek miłosny jest bezsprzecznie ciekawy i angażujący, aczkolwiek
nie ma w nim nic, co wywołałoby niepewność i pytania w stylu:
„Czy
będą razem?”, „Czy to się uda”.
To nawet nie będzie spoiler, jeśli napiszę, że wystarczy
odrobina sprytu, by wiedzieć,
co się wydarzy, wiedzieć,
jakie będzie zakończenie... wiedzieć,
niemal od pierwszych stron, na czym polega tajemnica, którą skrywa
przed Sage wybranek jej serca. Nie
przeczę, śledziłam
losy pary bohaterów, zżyłam
się z nimi na tyle mocno, by cieszyć
się wraz z nimi, a nawet kląć
w duchu, gdy pomiędzy nimi pojawiały się zgrzyty, ale
skłamię, pisząc, że były niespodziewane.
Zakończenie
nie było dla mnie niczym zaskakującym. Co nie oznacza w żadnym
wypadku, że mi się nie podobało. Sprawiało
przyjemność, nawet dużą, nie wywołało jednak u mnie żadnego
zaskoczenia.
Muszę
przyznać, że Erin Beaty przekonała mnie do swojej powieści i z
pewnością sięgnę po kolejne tomy serii – zrobię to wręcz z
przyjemnością. Autorka wykreowała interesujący świat z
określonymi zasadami i tradycjami, które potrafią przyciągnąć
uwagę odbiorcy. Przede wszystkim na pochwałę zasługuje styl
autorki, który obfituje w porównania i metafory, jest płynny, a
przy tym obszerny, niewywołujący niedosytu pod względem objętości
tekstu, czy dialogów. Określone
fragmenty zgrabnie
się łączą
i idealnie ze sobą współgrają
(mówię tu głównie o wątkach politycznych, przeplatanych
romansem). Akcja jest
wartka, dynamiczna, a co najważniejsze, niekiedy do reszty potrafiła
mnie pochłonąć i skupiałam się tylko i wyłącznie na czytaniu.
Pomimo
że narzekałam na drugoplanowe postacie, jestem zdania, iż motyw
samego
swatania
kobiet
jest
odpowiednio wytłumaczony, a wszelkie średniowieczne reguły, czy
obyczaje z nim związane, wyłożone na tyle przejrzyście, że
czytelnik nie ma do niczego wątpliwości, rozumie poszczególne
momenty
i to, co autorka pragnęła za
ich pomocą
przekazać. Erin Beaty wrzuca do swojej opowieści wstawki, które
szczegółowo pokazują, jak wyglądały kolejne procesy wydawania
dziewcząt za mąż. Nie sprawdzałam wprawdzie, czy wszystkie podane
przez nią informacje, zgadzałyby się z rzeczywistością, ale z
pewnością byłabym skłonna uwierzyć w ich autentyczność na
słowo.
Pisarce udało się stworzyć uniwersum, które ewidentnie
coś sobą reprezentuje; z jednej strony jest pełne piękna i
młodych, żyjących marzeniami ludzi,
a z drugiej kryje wiele tajemnic – obfituje w intrygi, brutalność
i polityczne
tajemnice. Mogłabym
to porównać do ognia i wody. Z pozoru łagodna, niegroźna
opowieść, w mgnieniu oka przeradza się w coś, co jest
nieujarzmione, co potrafi porządnie, a także boleśnie sparzyć.
Kusi swoją subtelnością i prostotą, kiedy tuż za rogiem na
czytelnika czeka wyłącznie mrok i
nieokreślone
zagrożenie.
Książkę
„Pocałunek
Zdrajcy”
zdecydowanie
warto
przeczytać. Ani
jej okładka, ani opis nie oddają charakteru powieści i tego, czym
może zaskoczyć odbiorcę. Mimo
paru schematycznych wątków jestem jak najbardziej na tak. I choć
nie
pozostaje mi nic innego, jak wyłącznie
zachęcić was
do podjęcia tej politycznej gry, to
wy
zdecydujecie, czy rzucicie kostką.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz