Mówiąc o "Angst with happy ending" nie sposób nie wspomnieć o "Hurt&comfort", pierwszej książce autorki. Z pewnością wiele osób zauroczyła historia Artura i Janka i tym chętniej sięgnęły po nową opowieść Aleksa i Benjamina. Należę właśnie do tych osób, więc nie ukrywam, że miałam co do tej nowej książki spore oczekiwania. Liczyłam na uroczą i ciepłą, a zarazem poruszającą trudne tematy opowieść. Niestety, przeliczyłam się…
Zacznijmy od opisu książki:
„Życie
siedemnastoletniego Aleksandra nie jest usłane różami. W domu
wciąż brakuje pieniędzy, mama zaharowuje się w kolejnych pracach,
a przy jego boku nie ma nawet przyjaciół, którzy mogliby pomóc w
odczarowaniu szarej rzeczywistości. Dlatego jest bardzo
podekscytowany internetową znajomością z Yuki – czuje, że
nareszcie poznał bratnią duszę. Tym większe jest jego
rozczarowanie, gdy w realu przyjaciółka okazuje się… niskim
chłopcem o nastroszonych ciemnych włosach i wielkich, pełnych lęku
brązowych oczach. Jak mógł dać się tak oszukać?!
Anita
musi się opiekować czworgiem rodzeństwa i znosić krzyki pijanego
ojca. Zawsze może liczyć na sąsiedzką pomoc Aleksa, jednak gdy
jest już u kresu sił, nawet jego wsparcie to za mało. Chłopak
mimo własnych problemów, które wywołują w nim napady agresji,
nie zamierza odpuścić i chce odmienić jej los.”
Opis bardzo mnie zainteresował. Sięgnęłam po tę książkę z myślą, że będę się przy niej bawić tak samo dobrze, jak podczas lektury „Hurt&comfort”. Poprzednia opowieść Weroniki Łodygi bardzo przypadła mi do gustu, więc liczyłam na coś w podobnych klimatach. Widać autorce także zależało na tym, aby historie były do siebie podobne pod względem atmosfery, bo już po lekturze, mogę stwierdzić, że są do siebie zbliżone. Niestety, wyłącznie pod względem klimatu. Tak jak „Hurt&comfort” urzekło mnie swoimi bohaterami i wątkiem romantycznym, tak „Angst with happy ending” już niekoniecznie. Jestem nawet gotowa stwierdzić, że dawno nie czytałam książki, która byłaby mi do tego stopnia obojętna.
"Angst with happy ending" to w gruncie rzeczy opowieść o... niczym. Choć pojawia się w niej kilka ciekawszych, uroczych fragmentów, całość wypada dość bezbarwnie. Książka, mimo iż ma zaledwie trzysta stron, okazuje się przegadana. Bardzo przegadana, bo pojawia się w niej wiele kuriozalnych, niepotrzebnych porównań i nic niewnoszących do fabuły monologów Aleksa. No właśnie… Aleks. Od dawna żaden bohater mnie tak nie męczył. Chłopak nie potrafił zająć żadnego stanowiska, ignorował wszystko i wszystkich i wciąż powtarzał, że nie ma sensu interweniować, jeśli coś go nie dotyczy. I może nawet by mi to nie przeszkadzało, gdyby nie fakt, że jednocześnie autorka starała się go przedstawić w dobrym świetle (np. jako kochanego syna, który w pocie czoła dorzucał każdy grosz do domowej skarbonki). No i ponoć z czasem zaczął się zmieniać. Ponoć, bo owszem, Aleks zmienił swoje podejście po poznaniu Benjamina, drugiego istotnego bohatera książki, tyle że były to tak diametralne zmiany, że chyba jednak nie do końca potrafię w nie uwierzyć. Zwłaszcza po pierwszym rozdziale, który uważam za tak nieprzyjemny, iż to cud, że zdecydowałam się czytać tę książkę dalej. Aleks zaprezentował w nim bowiem tak obraźliwą, odrzucającą mnie postawę, że w pierwszej chwili w ogóle nie wiedziałam, jak powinnam go odbierać. Zwłaszcza że to właśnie z jego perspektywy dane mi było poznać tę i dalszą część historii.
Z plusów mogę wymienić to, że polubiłam drugiego bohatera książki, czyli Benjamina. Urzekł mnie swoją nieśmiałością i zamiłowaniem do oryginalnych skarpetek. Kolejne plusy: autorka ma lekkie pióro, dzięki czemu jej książki bardzo szybko się czyta. Dobrze, że „stara się” poruszać w swoich historiach trudne tematy takie jak wyobcowanie, przemoc domowa, czy LGBT+. Sporo uwagi poświęciła chociażby wątkowi Anity, przyjaciółki Aleksa, która żyła w domu z młodszym rodzeństwem, wiecznie nieobecną matką i nadużywającym alkoholu i (siły fizycznej) ojcem. To chyba jeden z nielicznych wątków, który w tej książce faktycznie trzyma się kupy, ponieważ naprawdę dobrze pokazuje, jak ciężko jest się „uwolnić” z domu, w którym jest stosowana przemoc. Jeśli o mnie chodzi, to Anita mogłaby być główną bohaterką tej książki. Tym bardziej że właśnie tę postać spotykamy później (przynajmniej jeśli brać pod uwagę linię czasową) w „Hurt&comfort”.
Ktoś dobrze zauważył, że w „Angst with happy ending” nie znajdzie się zbyt wiele dynamicznej akcji, czy wyjątkowo rozbudowanej fabuł. Zgadzam się z tym. W tej książce w ogóle mało się dzieje. Wstęp, rozwinięcie i zakończenie zlewa się w jedną całość, nie do końca wiadomo, co było głównym celem bohaterów, czy samej autorki. Jedynie wątki Anity i „przemiany” Aleksa mają jakiś sens, niemniej jednak są one finalnie tak spłycone, że nie do końca potrafię uwierzyć, że dane wydarzenia faktycznie mogłyby mieć miejsce. Historia Anity rozwiązuje się „ot tak”, Aleks również zmienia się ot tak, w przeciągu kilku stron.
Podsumowując: Nieco się rozczarowałam. Może miałam zbyt duże oczekiwania, może, gdybym nie znała stylu autorki, odebrałabym tę książkę zupełnie inaczej. A może, tylko może, Weronika Łodyga aż za bardzo chciała powtórzyć sukces „Hurt&comfort” i za wszelką cenę starała się „odtworzyć” klimat, za który czytelnicy pokochali jej pierwszą książkę. Tego nie wiem, wiem za to, że tak, jak całym serduszkiem będę wam polecać „Hurt&comfort”, tak „Angst with happy ending” już niekoniecznie. Ta książka nie do końca się autorce udała. Nie jest może nieprzemyślana, ale z pewnością niewiele do czegokolwiek wnosi. Przeczytałam ją. I tyle. Równie dobrze mogłam poświęcić ten czas na przeczytanie jakiejś innej książki. Nie zmienia to jednak faktu, że dam Weronice Łodydze kolejną szansę. Jak to mówią: „Do trzech razy sztuka”. Na ten moment mamy remis, a to oznacza, że z pewnością będę czekać na kolejne książki autorki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz