Przyznaję,
że bardzo ciężko jest mi pisać tę recenzję. Dawno nie miałam
tak mieszanych uczuć odnośnie do żadnej książki, a ponieważ
zawsze, gdy piszę jakąś opinię, staram się zachowywać szeroko
pojęty obiektywizm, trochę trwało, nim zabrałam się do recenzji
akurat tej konkretnej pozycji. „Ostatnia godzina” ma bowiem do
zaoferowania naprawdę wiele. A jak niestety wiadomo, im więcej masz
do zaoferowania, tym więcej rzeczy może pójść nie tak...
Zacznijmy
od nakreślenia fabuły i opisu książki, który już na wstępie
wzbudził moje zdziwienie. Dlaczego? Bo jakkolwiek brzmi naprawdę
nieźle i po jego przeczytaniu, byłam naprawdę zainteresowana
książką, tak wydaje mi się, że obiecuje trochę za dużo,
względem tego, co faktycznie otrzymujemy. Nasza historia ma miejsce
w Amsterdamie. Tylko on ocalał, świat powoli chyli się bowiem ku
upadkowi. Wszędzie zaczynają występować nietypowe anomalie, które
wzbudzają niepokój w nieświadomych niczego ludziach. Wygląda na
to, że dla ziemi nie ma już szans na ratunek.
W
trakcie tajemniczej, Amsterdamskiej burzy spotykają się dwie
osobowości. Pragmatyczny Alex, który nie chce opowiadać o swojej
przeszłości, a także poukładana Mercy, lekarka, która z jednej
strony chciałaby wieść spokojne życie, z drugiej jednak pragnie
odkryć, co stoi za ostatnimi enigmatycznymi wydarzeniami. Zarówno
on, jak i ona chcieliby wierzyć, że ich spotkanie było
przypadkowe. Szybko wychodzi jednak na jaw, że przedstawienie
dopiero się zacznie i to właśnie Mercy i Alex odgrywają w nim
główne role.
„…czas
ucieka i każda godzina może być tą ostatnią…”
Zanim
przejdę do konkretów, myślę, że to, co warto napisać na
początku, to gratulacje dla autorek, że miały dość cierpliwości
i samozaparcia, aby napisać książkę. Jako że sama jestem
autorką, doskonale zdaję sobie sprawę, jak wiele trzeba, aby
stworzyć spójną, odpowiednio oddziałującą na czytelnika
powieść. Wbrew pozorom (i temu, co zaraz napiszę) „Ostatnia
godzina” nie jest bowiem książką wyjątkowo złą. Już na
pierwszy rzut oka widać, że autorki naprawdę przyłożyły się do
researchu, aby historia faktycznie miała sens, a jej podłoże było
jak najbardziej stabilne. W trakcie czytania, z łatwością idzie
dostrzec zaangażowanie autorek, czy chociażby ich chęć stworzenia
naturalnie brzmiących, płynnych dialogów. Pod tym względem nie
mogę mieć zastrzeżeń. Gdybym miała oceniać oddanie, z jaką
została stworzona „Ostatnia godzina”, z pewnością dałabym jej
maksymalną ilość punktów.
Niestety,
jakkolwiek jestem dumna, że kolejne osoby spełniają marzenia, tak
muszę ocenić „Ostatnią godzinę” zarówno pod względem
fabularnym, jak i technicznym. Ta pozycja ma niestety sporo wad, a
pierwszą z nich, fundamentalną można by wręcz rzec, jest sama jej
długość. Debiutanci mają z reguły tę przykrą skłonność, że
usiłują wszystko „przedobrzyć”. Starają się przedobrzyć
bohaterów, robią co się da, aby przedobrzyć opisy i wewnętrzne
monologi… Zawsze usiłują pisać o wszystkim, byleby tylko
czytelnik nie zgubił się w fabule, czy charakterach postaci. Tam,
gdzie spokojnie można by zakończyć scenę, musi pojawić się
jeszcze co najmniej pięć stron opisów. Tam, gdzie warto by się
wycofać lub przemyśleć, czy w ogóle dany fragment jest potrzebny,
pojawia się dziesięć mu podobnych. I właśnie tak jest w
przypadku „Ostatniej godziny”. Jakkolwiek cieszę się, że
autorki postawiły na obszerny styl pisania, nawet mnie zaczęła w
pewnym momencie przytłaczać ilość scen, które finalnie nic nie
wnosiły do fabuły. Niektóre były zwyczajne zbędne, inne były
wynikiem „cofania się” fabuły za każdym razem, gdy z
perspektywy Mercy, autorki przechodziły do opisywania tych samych
wydarzeń z perspektywy Alexa, i odwrotnie. Każdorazowe otworzenie
tej książki, przypominało nieco odpalenie gry, która prócz
głównej fabuły, oferuje graczowi milion misji pobocznych.
Jakkolwiek w przypadku wspomnianej gry zazwyczaj tego typu zabieg
doskonale się sprawdza, tak, kiedy zaczynamy myśleć w podobnych
kategoriach o książce, nagle ta, zamiast dostarczać czytelnikowi
rozrywki, zaczyna go przytłaczać ilością niepotrzebnych
informacji. W „Ostatniej godzinie” znalazłoby się wiele takich
elementów, chociażby wątek organizacji zwanej TESSĄ, która nie
ma żadnego wpływu na to, co dzieje się pod koniec książki, a i w
jej trakcie niewiele mamy z nią do czynienia, czy chociażby wątek
niejakiej Olivii. Warto tutaj jednak zaznaczyć, że fabuła mogłaby
się obejść tylko bez niektórych związanych z nimi scen, bo same
w sobie są potrzebne, aby nakreślić charaktery poszczególnych
postaci. Związane z nimi fragmenty już niestety niekoniecznie
wnoszą cokolwiek do fabuły. [spoiler...: czytelnik spokojnie
poradziłby sobie bez sceny z rozmową Mercy w samochodzie, czy
chociażby wyjazdu Alexa na pewien pogrzeb. Wątek śmierci jednej
osoby też można by według mnie nieco skrócić, bo kończy się
tym, że przygnębieni bohaterowie nie robią przed dłuższy czas
nic, prócz siedzenia i zastanawiania się, kto właściwie zawinił.
Nie twierdzę tutaj bynajmniej, że jest on źle poprowadzony, ale
osobiście ograniczyłabym go do minimum, aby nie odwracał uwagi od
głównego wątku].
Przejdźmy
może jednak do bohaterów. Prawdę mówiąc, z początku nie
wytworzyłam z nimi jakiejś szczególnej więzi. Alex, jakkolwiek
bardzo polubiłam go przez wzgląd na imię i profesję, nie wydał
mi się szczególnie interesujący, Mercy z kolei, wydała mi się
nad wyraz irytująca i kompletnie nie mogłam się odnaleźć w jej
rozdziałach. Dopiero po mniej więcej trzystu stronach zaczęłam
powoli przekonywać się do poszczególnych postaci. Z marszu
polubiłam szefa Mercy, Evreta, a także niejakiego Knoxa. Nawet
główni bohaterowie przestali mi w końcu przeszkadzać i udało mi
się z nimi poniekąd zacząć sympatyzować. W miarę odkrywania
przeszłości naszych protagonistów, ich charaktery się zmieniały,
co pozwoliło mi wytworzyć z nimi pewnego rodzaju więź. Nie
powiedziałabym, że mnie zachwycili, ale z drugiej
strony nie mogę też napisać, że finalnie im nie kibicowałam.
Charaktery poszczególnych osób zostały odpowiednio oddane, a ich
reakcje na poszczególne wydarzenia miały sens. Jedynie postać
siostry Alexa, Joanne, kompletnie nie przypadła mi do gustu, bo
zachowywała się, jakby miała dziesięć lat mniej niż w
rzeczywistości, ale i takie osoby istnieją w realnym życiu, tak że
nie będę się do niej przyczepiać. Jeśli o mnie chodzi, większość
bohaterów (tych drugoplanowych również) została wykreowana w sposób
interesujący. Zaznaczam jednak, że osobiście uznałam tak dopiero
po przeczytaniu przeszło połowy książki.
Idąc
dalej… Jak na taką ilość stron, w książce dzieje się
zdecydowanie zbyt mało. Tak jak wspomniałam na początku, temat
apokalipsy, która jest nam obiecywana w opisie, przewija się
gdzieś... obok fabuły. Katastrofy naturalne, upadające zabytki,
panika… to wszystko ma miejsce wszędzie, tylko nie w miejscu, w
którym akurat przebywają nasi bohaterowie. Jakkolwiek wzmianki na
temat katastrof pojawiają się zawsze, gdy Alex lub Mercy oglądają
telewizję, tak osobiście nie jestem fanką ciągłych ekspozycji.
Wolę, gdy autor „pokazuje” zamiast „opisywać”, czy
„wspominać”. Brakowało mi odczucia, że świat faktycznie
dobiega końca, że ludzie żyją w ciągłym strachu, a życie dawno
przestało się toczyć swoim zwyczajowym rytmem. Tymczasem nasi
protagoniści nie wydają się szczególnie przejęci: przez większą
część książki chadzają na randki i konferencje. W międzyczasie
pracują, jeżdżą z miejsca na miejsce i tak naprawdę do około
pięćsetnej strony nic sobie nie robią z zagrożenia. Nie dziwi
mnie jednak ich postawa, skoro owego zagrożenia nie da się poczuć.
Właśnie z tego względu uważam, że blurb „Ostatniej godziny”
został stworzony na wyrost. „Wezuwiusz powoli budzi się ze
snu” – pojawia się o tym jedna, może dwie wzmianki
reportera telewizyjnego. „W Australii dochodzi do zdumiewających
i niebezpiecznych zmian klimatycznych” – jeśli faktycznie
tak jest, nikt się tym nie przejmuje. „Nad Amsterdamem zbierają
się czarne chmury” – na początku książki pojawia się
ładny opis krótkiej burzy. To niestety tyle, jeśli chodzi o
przyciągający uwagę opis. Jakkolwiek brzmi ładnie, nie skupia się
na tym, co faktycznie dostajemy w książce. Brakowało mi ponadto
opisów samego Amsterdamu. Wiem, że wielu osobom może to nie
przeszkadzać, ale ja należę do tej grupy ludzi, która uwielbia
czytać o miejscach, w których znajdują się bohaterowie. Skoro już
akcja została umiejscowiona konkretnie w Holandii, chciałabym
poczytać o niej coś więcej. Ewentualnie o samym Amsterdamie, który
jest bardzo ważnym elementem historii, a jednak nie dowiadujemy się
o nim kompletnie niczego. Sprawia to, że kiedy bohaterowie
rozmawiają o jakichś miejscach, czytelnik nie ma pojęcia, o czym
właściwie jest mowa.
Przechodząc
do stylu autorek, ogólnego zamysłu i moich wrażeń... Jeśli
chodzi o to pierwsze, nie mam się do czego przyczepić. Uważam, że
Anna i Marta poradziły sobie świetnie, jeśli chodzi o język.
„Ostatnia godzina” bardzo zyskuje na tym, jakim stylem została
napisana. Nie da się stwierdzić, że tworzyły ją dwie osoby,
zarówno rozdziały, jak i same zawarte w nich opisy są na niemal
identycznym poziomie. W tym wypadku daję autorkom ogromnego plusa.
Wielu początkującym autorom bardzo ciężko jest zapanować nad
fabułą i bohaterami nawet w przypadku, gdy piszą w pojedynkę i
sprawują pełną kontrolę nad przebiegiem zdarzeń. Jeśli chodzi o
Annę i Martę, poradziły sobie niemal wzorowo. „Niemal”,
ponieważ nie da się ukryć, że na łamach powieści pojawiło się
kilka fragmentów, które opisywały te same wydarzenia, ale miały
inny przebieg w zależności od perspektywy bohaterów. Przy
następnych książkach, bo nie wątpię, że kiedyś takowe się
pojawią, warto by było zwracać na podobne rzeczy większą uwagę.
Co
do ogólnego zamysłu „Ostatniej godziny” mam parę zastrzeżeń.
Po pierwsze: przez sporą jej część miałam wrażenie, że motyw
apokalipsy jest jedynie dodatkiem do fabuły, swego rodzaju
pretekstem, aby autorki mogły opisać rozwijający się powoli wątek
romantyczny Alexa i Mercy. Tego drugiego jest w tej książce
naprawdę sporo. Już od pierwszych stron jest wiadomo, że historia
dąży do połączenia protagonistów. Jakkolwiek w międzyczasie, na
łamach sześciuset sześćdziesięciu stron powieści, pojawia się
paru bohaterów, którzy mają zmylić czytelnika, finałowe relacje
bohaterów nie są zaskoczeniem. A skoro już o nim mowa… Koniec
książki szczególnie mnie do siebie nie przekonał. Po pierwsze:
bardzo zdziwił mnie nagły przeskok czasowy. Nagle spokojny
Amsterdam ni z tego, ni z owego zaczął się walić. Czytelnik
dochodzi do punktu kulminacyjnego i… w sumie niewiele się dzieje.
Okazuje się, że bohaterowie nie byli potrzebni do niczego, prócz
tego, aby pojawić się w wyznaczonym miejscu, w wyznaczonym czasie i
po prostu patrzeć na pewne wydarzenia. Nie ukrywam, że byłam nieco
rozczarowana takim rozwiązaniem, zwłaszcza że sam zamysł, który
przyświeca książce, naprawdę mi się podobał. Spokojnie dałoby
się go obronić, a także poprowadzić ku ciekawemu, oryginalnemu
zakończeniu.
Podsumowując:
„Ostatnia godzina” to dosyć dobry debiut. Nie genialny, nie
świetny. Dobry. Nie mogę odmówić autorkom pomysłowości i pracy,
jaką włożyły w tworzenie książki. Ma ona jednak swoje wady.
Największą z nich jest moim zdaniem sam fakt, że książka była
bardzo gloryfikowana jeszcze przed oficjalną premierą, co sprawiło,
że wiele osób ma teraz wobec niej naprawdę wysokie wymagania. Nie
dziwi mnie to, sama bowiem oczekiwałam czegoś naprawdę
zaskakującego i niecodziennego. Gdybym nie słyszała o tej pozycji
wcześniej, być może czytałoby mi się ją o wiele przyjemniej.
Tak tylko zachodziłam w głowę, dlaczego wszyscy, którzy mieli z
nią wcześniej styczność, nie zwrócili uwagi na jej jawne
mankamenty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz