„Recepta na szczęście” to druga część serii zapoczątkowanej przez książkę „Tak smakuje miłość”, a zarazem druga opowieść Agaty Przybyłek, z którą się zapoznałam. Jakkolwiek nie czytałam wspomnianej „miłości”, w listopadzie tamtego roku miałam okazję zapoznać się ze świąteczną historią autorki pt.: „Bądź moim światłem”. Książka podobała mi się do tego stopnia, że teraz postanowiłam dać szansę najnowszej historii pani Przybyłek. Czy się zawiodłam? Ani trochę.
„Julia
od dawna pragnie, aby w jej życiu pojawiło się dziecko. W
spełnieniu tego marzenia nie pomaga fakt, że ma już prawie
trzydzieści lat i żadnego „porządnego” mężczyzny na oku.
Jakby tego było mało, w trakcie rutynowych badań, okazuje się, że
na zajście w ciążę ma o wiele mniej czasu niż inne kobiety.
Julia zaczyna więc desperacką walkę o szczęście i mężczyznę,
który nie tylko byłby cudownym mężem, ale i ojcem dla jej
przyszłego dziecka. Szansa nadarza się, gdy w jej otoczeniu pojawia
się pewien przystojny okulista.
Tymczasem
informacja o problemach Julii dociera do Maksa, młodszego brata jej
najlepszej przyjaciółki. Mężczyzna od lat podkochuje się w
zadziornej, wiecznie skonfliktowanej z nim kobiecie. Chcąc
wykorzystać fakt, że ta nie ma dużego doświadczenia w
randkowaniu, postanawia zaoferować się jej w roli miłosnego
korepetytora. Ma nadzieje, że w ten sposób uda mu się zbliżyć do
niedostępnej Julii. W końcu „od nienawiści do miłości tylko
jeden krok”...”
Zacznę
od bohaterów, bo o nich mam w tym wypadku najwięcej do powiedzenia.
Protagonistów mamy dwoje, Julię, młodą kobietę, która ponad
wszystko pragnie mieć dziecko, ale nie ma jeszcze nawet chłopaka, a
także Maksa, przystojnego mężczyznę, mającego słabość do
wszystkich przedstawicielek płci damskiej, a już zwłaszcza
wspomnianej Julii. I jakkolwiek Maksa, jego poczucie humoru, jak
również sam sposób bycia, pokochałam od pierwszych stron, tak z
bohaterką, Julią, miałam na początku kilka problemów.
Największym z nich był chyba charakter, który nie do końca mi
przypasował. Przez pierwsze sto stron książki kobieta cierpiała
na syndrom, który ja określiłabym mianem: „nieoczywistego
przeświadczenia o własnej racji”. Jej motywacje były niejasne, a
sama niechęć do Maksa, nie do końca sprecyzowana. Nie mogłam
zrozumieć, dlaczego wciąż atakowała mężczyznę, zwłaszcza że
ten naprawdę starał się do niej zbliżyć i jej pomagać. Ponadto,
nie podobał mi się swego rodzaju „rozpaczliwy” wydźwięk tej
postaci. Julia bardzo marzyła o dziecku, ale za każdym razem, gdy
ktoś z jej otoczenia sugerował, aby skorzystała z
niekonwencjonalnych metod zajścia w ciąże lub zwyczajnie obniżyła
swoje wymagania odnośnie do męskiej płci, reagowała oburzeniem.
Miałam wrażenie, że kobiecie nie zależało w gruncie rzeczy na
samym dziecku, ale na tym, aby wszystko potoczyło się szybko, a
zarazem „po bożemu”: najpierw powinien być chłopak, potem ślub
w białej sukni, a na końcu dziecko. Żadnej przypadkowości,
żadnego pomijania etapów... Jakkolwiek pod tym względem z
pewnością wiele kobiet mogłoby się utożsamiać z Julii, tak mnie
jej niezdecydowanie bardzo denerwowało (jej priorytety różniły
się w zależności od tego, co mówiła i co myślała). Spowodowało
to, że podchodziłam do tej postaci z ogromną rezerwą i z
niecierpliwością czekałam na rozdziały z perspektywy Maksa. Całe
szczęście było tak przez około sto pierwszych stron i później
zachowanie bohaterki bardzo się poprawiło. Zdołałam ją nawet
polubić.
Jeśli
chodzi o Maksa, w trakcie jego fragmentów bawiłam się naprawdę
świetnie. Z jednej strony poważny i opiekuńczy, z drugiej w stu
procentach naturalny i podchodzący do życia na luzie, niemal
natychmiast zdobył moją sympatię. To ten urzekający typ bohatera,
który jednego dnia pomoże pijanej koleżance z pracy dotrzeć do
domu, a drugiego będzie chował skarpetki po garnkach i gotował
zupki chińskie w cukiernicy. Po prostu nie da się go nie pokochać.
Sama
fabuła jest schematyczna, ale na swój sposób wciągająca.
Osobiście dobrze się przy niej bawiłam i naprawdę cieszę się,
że autorka – choć zastosowała kilka typowych dla tego typu
lektur zabiegów literackich – nie starała się na siłę niczego
przeciągać. Agata Przybyłek ma subtelne, przyjemne pióro, które
pozwała cieszyć się fabułą, niewymuszonymi dialogami i zabawnymi
sytuacjami. Porusza przy tym trudne tematy, z którymi na co dzień
borykają się niektórzy z nas (np.: trudności z zajściem w ciążę,
czy obawa przed późnym macierzyństwem). To dobra lektura zarówno
dla osób, które szukają sposobu na oderwanie się od
przygnębiającej rzeczywistości, a także dla tych, którzy
chcieliby po prostu przeczytać ciepłą, pełną optymizmu opowieść.
Podsumowując:
„Recepta na szczęście” to lekka, zdecydowanie wciągająca
lektura. Postacie da się lubić (a nawet pokochać), a sam język,
jakim operuje Agata Przybyłek, jest przyjemny i swobodny. Książkę
idzie przeczytać w jeden wieczór i natychmiast tego pożałować,
bo zakończenie sprawia, że od razu ma się ochotę na więcej.
Warto przy tym na koniec zaznaczyć, że „Recepta na szczęście”,
choć jest określana jako drugi tom serii, stanowi odrębną
historię, po którą spokojnie można sięgnąć bez znajomości
pierwszej książki. Od razu dodam jednak, że jest to dość
ryzykowne, zważywszy że sama, po lekturze historii Julii i Maksa,
mam ogromną ochotę sięgnąć po „Tak smakuje miłość”.
Najpewniej zrobię to już wkrótce, a na chwilę obecną, z
niecierpliwością czekam na dalsze perypetie bohaterów!
Dziękuję
wydawnictwu Czwarta Strona za możliwość zapoznania się z książką.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz