Casimir założył nogę na nogę. Oparł łokieć o podłokietnik, aby palcami prawej ręki podeprzeć się wygodnie pod brodą.
– Naprawdę sądzisz, że to konieczne? – odezwał się w końcu, lustrując wzrokiem piętrzące się w kącie gabinetu drzewko. Przejechał sobie palcem wskazującym po wargach. – Zazwyczaj choinkę stawiamy przy wejściu, ewentualne w głównej sali. Po co mi egzemplarz w prywatnym gabinecie?
Soren zignorował pozbawiony zrozumienia ton jasnowłosego. Wyciągnął z drewnianego pudełka kolejną bombkę i podniósł ją do poziomu oczu, z zadowoleniem oceniając pomarańczowe zdobienia.
– Ocieplimy twój wizerunek – oznajmił spokojnie, wieszając bombkę na jednej z gałęzi, tuż obok kryształowej figurki. Przedstawiała mężczyznę bez twarzy trzymającego w dłoniach herb z gronostajem. – Wszyscy zaczynają już czuć świąteczną atmosferę.
Casimir postukał palcami o blat biurka.
– Świąteczna atmosfera nie zwalnia nikogo z obowiązków – zauważył, spoglądając kątem oka na piętrzący się na nim stos papierów. Każdy dokument musiał tego dnia przeczytać. Jakby tego było mało, co najmniej połowa wymagała jego akceptacji i podpisu, a druga odrzucenia i podania sensownego powodu, dlaczego tak się stało. Miał naprawdę dużo pracy, a obecność Sorena, który pojawił się w jego gabinecie z nie jedną, ale aż czterema skrzynkami fikuśnych ozdób, wcale nie pomagała mu w utrzymaniu skupienia.
Jako że starszy doradca nic sobie nie robił z jego obojętności, Casimir opuścił dłoń i zabrał się w końcu za przeglądanie sprawozdań. Kątem oka wciąż zerkał jednak na siwiejącego mężczyznę, który z zadowoleniem pracował nad półtora metrowym drzewkiem. Tolerował jego poczynania tylko dlatego, że Soren miał akurat wolną godzinę i nie zalegał z żadnymi obowiązkami. Można powiedzieć, że ubierał choinkę w przerwie na kolację.
Jakkolwiek „ocieplanie wizerunku”, jak to określił mag, nie było niczym złym, a wręcz pożądanym w przypadku większych organizacji, tak Casimir nie zamierzał pozwolić nikomu zapomnieć, że sam nie był szefem firmy, a przedstawicielem magicznej społeczności. Funkcji, jaką pełnił, daleko było do dyrektora czy prezesa, który przychodził do pracy w świątecznym krawacie, a w połowie grudnia niechętnie, acz z uśmiechem na ustach rozdawał premie. Najwyższemu Radcy daleko było do hołdowania świątecznej atmosferze. Nie widział sensu w zachwycaniu się herbatą z imbirem, przygotowywaniem prezentów dla bliskich czy zapachem ciastek korzennych. Nadnaturalni i tak nie obchodzili świąt tak jak ludzie. Tym bardziej Casimir nie mógł zrozumieć, czemu wszyscy zachowywali się zupełnie inaczej.
Być może wpływ na to, że zwyczaje magów i wampirów nie różniły się tak bardzo od zwyczajów zwykłych ludzi, miał fakt istnienia wielu mieszanych rodzin. Tradycje przeplatały się i zazębiały, dopełniały i zastępowały. Z czasem zaczęły wyodrębniać się wręcz nowe, łączone zwyczaje, ale oparte na tak solidnym gruncie, że niewielu dostrzegało cechujące je, subtelne różnice. Chociażby ten mówiący o robieniu domków z piernika. Ponoć tradycję tworzenia tego typu dekoracji zaczerpnięto ze średniowiecza, za czasów którego import bakalii i przypraw korzennych był stosunkowo drogi, a co za tym idzie, niewielu mogło sobie pozwolić na spożywanie wyrobów z piernika. Zamiast tego, tworzono z niego dekoracje, a pomysły na jego kształty czerpano z dworu, religii, folkloru, czy chociażby legend. Niewielu zdawało sobie obecnie sprawę, że sławetne domki wywodziły się w rzeczywistości od pewnego podstarzałego, emerytowanego maga, który co roku, na święta, z nudów tworzył z piernika domki dla ptaków, aby mogły je dziobać i zawsze mieć dostęp do okruszków.
Albo, chociażby wiara w mikołaja, który nosił białą brodę, chodził w czerwonych ubraniach, a niegrzecznym dzieciom przynosił rózgi. Jego postać, a przynajmniej w takiej formie, również wywodziła się z magicznych legend. Któż mógł wszak przewidzieć, że któregoś dnia w szeregach marketingowców pewnej znanej marki napojów, znajdzie się czarodziej, który zaproponuje umieszczenie na sloganach reklamowych odzianego właśnie w czerwony płaszcz Mikołaja.
Choć wiele ludzkich tradycji przetrwało upływ czasu i obecnie wpisywało się w kulturę nadnaturalnych, ani magowie, ani wampiry nie wyczekiwali dwudziestego czwartego grudnia, aby zasiąść razem do wieczerzy i wyglądać pierwszej gwiazdy. Kojarzyli ten czas po prostu ze wspólnym spędzaniem czasu, pysznym jedzeniem, a także prezentami. Nie było w tym szczególnej głębi czy konkretnego podtekstu religijnego. Ot, coś w rodzaju zimowych urodzin, które mogli świętować wszyscy, bo nie było żadnego konkretnego jubilata.
Jedyny problem stanowił sam okres świąt. Grudzień, jak można się spodziewać, był wyjątkowo intensywnym okresem. Nagle każdy zauważał, że ma dziesięć razy więcej obowiązków niż czasu. Nieważne czy strażnik, Radca czy sprzątaczka, wszyscy przebywający w Radzie nadnaturalni stawali się nagle o wiele bardziej nerwowi. Nawet Atheris, pantera Casimira, zdawał się o wiele rzadziej przybierać materialną formę.
– Długo jeszcze będziesz ubierał tę choinkę? – zapytał jasnowłosy, gdy Soren dywagował nad wyborem koloru łańcucha. W prawej dłoni trzymał pomarańczowy sznur, pasujący do wzorów bombek, w lewej zaś biały, który elegancko zgrałby się z figurkami założycieli Rady i kryształowymi herbami.
– Kończę – stwierdził tamten i obrócił się w jego stronę. – Który wolisz?
Casimir przejechał sobie dłonią po twarzy. Jego pierścienie odbiły blask stojącej na biurku świecy. Zdążyła się już wypalić niemal w połowie.
– Jak odpowiem, to się pośpieszysz?
– Zrobię co w mojej mocy.
– Biały.
Soren zaczął owijać sznur wokół choinki, więc Casimir wrócił do pracy. Zdążył przełożyć jeszcze kilka dokumentów, zanim z boku dobiegło zadowolone otrzepywanie dłoni.
– Skończone.
Jasnowłosy uniósł wzrok i spojrzał na dzieło swojego dumnego doradcy. Choinka, jakkolwiek niewielka, prezentowała się nad wyraz elegancko i bogato. Białe bombki o ognistych zdobieniach ładnie komponowały się z towarzyszącymi im wstęgami z jedwabiu. Co poniektóre gałęzie zostały ozdobione zamrożonymi, bordowymi różami i kryształkami lodu. Soren obsypał je dodatkowo połyskującymi drobinami imitującymi śnieg. Te znalazły się także na białym łańcuchu.
– Pozwolisz, że będę czynił honory – powiedział zadowolony z siebie mag. Pstryknął palcami i gdzieniegdzie wśród igieł zapłonęły maleńkie, białe światła.
Casimir pokiwał z uznaniem głową.
– Mój wizerunek z pewnością zostanie teraz ocieplony – przyznał, choć wątpił, aby kryształki lodu, śnieg, czy zamrożone róże mogły być przez kogoś utożsamiane z ciepłem. – Mam nadzieję, że zdajesz sobie sprawę, iż obecność choinki w moim gabinecie nie sprawi, że będę w nim przyjmował większą ilość gości?
Soren skinął głową.
– Nawet tego nie zakładałem. – Uśmiechnął się i zaczął zbierać skrzynki po bombkach. Zerknął na wiszący na jednej ze ścian zegar i zamrugał. – Już tak późno?
– Dosyć – przyznał jasnowłosy, znów zagłębiając się w lekturę. – Jeśli chcesz zdążyć na kolację, powinieneś się pośpieszyć. Ubieranie choinki to nie coś, za co jestem skłonny wydłużyć ci przerwę. Masz dziś jeszcze sporo pracy.
Starszy mag westchnął, choć nie wydawał się szczególnie przejęty tym, że zmarnował większość przerwy na dekorowanie świątecznego drzewka. Możliwe, że dotknęła go raczej oziębłość samego pracodawcy, który nawet nie wysilił się, aby docenić jego pracę. Przyzwyczajony jednak do podobnej obojętności, Soren nie domagał się pochwał. Zabrał rzeczy i skinąwszy głową, opuścił gabinet.
Casimir odchylił się na fotelu. Przez chwilę spoglądał w stronę drzwi, a kiedy upewnił się, że doradca poszedł, zerknął na rozświetloną choinkę. Na tle drewnianych, ciężkich mebli czerwienie, pomarańcze i biele prezentowały się nad wyraz dostojnie. Sama zieleń drzewka również nie przytłaczała. W przyciemnionym gabinecie nabierała eleganckiej głębi.
Odepchnął się rękami od blatu i wstał, poprawiając poły szkarłatnej szaty. Podchodząc do choinki, pomyślał, że powinien zacząć myśleć o zimowym ogrzewaniu budynku. Robiło się coraz chłodniej, a on nie miał w gabinecie kominka. Zbyt wielu świec także nie mógł rozpalić, bo w pomieszczeniu znajdowało się wiele drogocennych ksiąg. Nie spodziewał się rzecz jasna po sobie, że mógłby wszcząć pożar, ale wolał dmuchać na zimne. Został Najwyższym Radcą, aby zapobiegać podobnym wypadkom, a nie gasić później w pośpiechu pożerane przez płomienie, zabytkowe księgozbiory.
Stanął przed choinką, nad którą górowałby o przynajmniej pół metra, gdyby nie fakt, że znajdowała się na podeście (Soren najwyraźniej pomyślał i o tym, by mógł spoglądać na nią bez pochylania głowy). Przez chwilę przyglądał się dekoracjom, a następnie ostrożnie podważył palcami jedną z zamrożonych róż. Nie była zimna, jedynie lekko szorstka w dotyku od widniejących na niej drobinek szronu. Mężczyzna cofnął dłoń, aby kwiat wrócił na miejsce. Jeden z płatków musnął zawieszone w powietrzu światełko, które odskoczyło na bok, aby zaraz podpłynąć na pierwotną pozycję.
Zostawiwszy choinkę, Casimir podszedł do okna. Zapadał zmierzch, na zewnątrz prószył delikatny śnieg. Zimy w Wielkiej Brytanii bywały z reguły łagodne i nie różniły się jakoś szczególnie od sąsiednich pór roku, ten grudzień zapowiadał się jednak wyjątkowo biało. Podłoże zdążyła już zaścielić kilkunastocentymetrowa warstwa puchu, gałęzie drzew uginały się od zbierających się na nich, śnieżnych zasp. Od paru dni nie przestawało padać. Możliwe, że to właśnie pogoda zainspirowała Sorena do przyozdabiania choinek.
Casimira także zainspirowała, choć nie była to inspiracja z kategorii świątecznych. Wpadł bowiem na pomysł, aby wykorzystać zmianę pogody i temperatur do sprawdzenia kondycji strażników Rady. Tej nocy miał się odbyć specjalny trening dla magów, kolejnego dnia został zaś zaplanowany trening dla nocnych. Obydwa miały polegać na obchodach wokół terenów Rady i dokładnym sprawdzeniu wszystkich zabezpieczeń. Aby nie było jednak zbyt łatwo, Casimir osobiście zakłócił działanie kilku pomniejszych zaklęć ochronnych. Nie należały do dość istotnych, aby wpłynąć na funkcjonowanie Rady, ale równocześnie nie można ich było uznać za całkiem zbędne. Mag sprawił, że w zabezpieczeniach powstały niedostrzegalne na pierwszy rzut oka luki. Zaklęcia działały, ale skrywały wady, które doświadczony czarodziej mógł z łatwością wykorzystać na swoją korzyść. Strażnicy, którzy strzegli siedziby, nie mogli dopuścić do równie karygodnego niedopatrzenia. Każda wada oznaczała potencjalne niebezpieczeństwo, każda nieścisłość, choćby najmniejsza, zawsze równała się nieprawidłowemu wynikowi.
Oczywiście obydwu treningom miał przewodzić nie kto inny tylko Vash Figheton.
Mężczyzna nie był szczególnie uradowany, że spędzi prawie dwadzieścia cztery godziny na śniegu. Na pytanie, dlaczego nie może podzielić się z kimś zadaniami i nadzór nad treningiem wampirów przekazać na przykład któremuś ze swoich zastępców, Regarte odparł, że jako szef straży, ten musi być dwa razy lepiej przygotowany niż pozostali. Ponieważ byli jednak starymi przyjaciółmi, w ostateczności doszli do kompromisu i z pełnej doby, zrobiło się niespełna dwadzieścia godzin.
Casimir zerknął na zegar, aby upewnić się, że minęła już pierwsza godzina od momentu, gdy strażnicy opuścili teren głównej siedziby Rady. Śnieg wciąż prószył, a widoczność, z racji wiatru i ciemności, była dość znikoma. Pogoda nie ułatwiała magom zadania. W gruncie rzeczy mężczyznę powinno to zadowolić, on jednak myślał głównie o tym, że być może rzeczywiście nieco przesadził. Sam raczej nie przepadał za zimową atmosferą, a Vash miał kobietę w pierwszym trymestrze ciąży i całą straż pod swoim protektoratem. Lepiej byłoby, gdyby nie zachorował nagle z powodu zbyt długiego przebywania na mrozie.
– Vash raczej nie jest zachwycony – stwierdził mag, zaplatając dłonie na plecach. Stał przez chwilę przy oknie, obserwując obijające się o szybę płatki śniegu.
Potem odwrócił się na pięcie i ciągnąc za sobą powiewającą pelerynę, wyszedł z gabinetu.
❆ ❆ ❆
Vash miał ochotę szczękać zębami. Powstrzymywała go przed tym jedynie obecność ponad dwudziestu strażników, którzy co rusz odchodzili i wracali, wymieniając się między sobą informacjami. Jako szef straży, Figheton musiał dopilnować, aby te złożyły się w logiczną całość, a finalnie sporządzony przez niego raport nie zawierał żadnego błędu. Vash nie cierpiał pisać raportów. Bardziej od nich nie cierpiał jednak stania bez celu na śniegu i dobrowolnego wystawiania się na działanie zimnego wiatru. Równie dobrze mógł wrócić do Rady, a następnie wyprzytulać się solidnie z Brandonem Shepherdem. Ogrodnikiem, którego trzy dni wcześniej złapało paskudne przeziębienie.
Patrząc na strażników, z zazdrością myślał o przeszywanych wypełnieniach i kapturach podszytych wysokiej jakości futrem (rzecz jasna sztucznym). Sam też miał na sobie, rzecz jasna, wyjątkowo ciepłe ubrania, ale za każdym razem, gdy przypominał sobie, że spędzi na śniegu nie jak pozostali dziesięć, ale aż dwadzieścia godzin, zdawało mu się, że nie dość ciepłe. Że też Najwyższy Radca musiał wpaść na pomysł tego typu treningów akurat teraz. Ayanne niedawno powiedziała mu o ciąży, od przeszło trzech tygodni Vash nie potrafił skupić się na niczym innym, jak tylko na tym, że zostanie ojcem. Nie miał głowy do pilnowania całej grupy strażników, kiedy w Radzie czekała na niego nosząca jego dziecko żona.
Miał być tatą!
Zdziwił się, kiedy mu o tym powiedziała. Właściwie nie. Był zaskoczony raczej tym, że najpierw Ayanne zachowywała się nad wyraz dziwnie, a potem uznała, że przekaże mu radosną nowinę w sposób najmniej oczywisty z możliwych: zostawiając na łóżku książkę o związkach międzyrasowych z zakładką wsuniętą między rozdział o prokreacji. W życiu by się nie domyślił, gdyby nie to, że wieczorem kobieta w końcu zapytała go wprost, czy zrozumiał przekaz. Dobrze, że zdążyła się zniecierpliwić jego obojętnością (i spostrzeżeniem, że zainteresowały go raczej opisane w książce pozycje służące staraniu się o potomka, aniżeli sam ich finał), bo inaczej pewnie jeszcze długo nie byłby świadomy tego, co się wydarzyło.
Uśmiechnął się pod nosem i wsunął brodę głębiej w szalik. Pamiętał, jak najpierw Ayanne trzepnęła go po kolanie za podejrzanie czerwone policzki i głupią minę, a później śmiała się, kiedy z równie zaczerwienionymi, ale od płaczu oczami, klęczał przy jej wózku i obejmował jej nogi. Nie spodziewał się, że któregoś dnia mogłoby się im udać powiększyć rodzinę. Mieszanym parom nadnaturalnych rzadko kiedy udawało się zajść w ciążę. Zarówno on, jak i Ayanne doskonale o tym wiedzieli, więc kiedy już stało się jasne, że ich związek nie jest jedynie krótkotrwałą fascynacją, a pracowniczy romans z czasem zaczął przeradzać się w o wiele poważniejsze uczucie, postanowili po prostu zaakceptować pewne „wady” swojej relacji. Zwyczajnie przeszli z tym do porządku dziennego, a po ślubie zgodnie uznali, że nie będą poruszali więcej tematu dzieci. Nie miało ich być, ot tak, po prostu.
Jakkolwiek Vash zdawał sobie sprawę, że jego żona chciałaby zostać mamą, ta nie mówiła o tym na głos. Od dziecka poruszała się na wózku, co stanowiło kolejną niepisaną przeszkodę, jeśli chodziło o zakładanie rodziny. Sam Vash bardzo długo musiał przekonywać kobietę, notabene wampira, który potrafił wyczuć, kiedy ktoś kłamał, że nigdy nie miał nic przeciwko jej niepełnosprawności. Kochał ją za to, jaka była. Nie mógłby jej przecież odrzucić za to, jaką być nie mogła.
No a teraz okazało się, że jednak się udało. Nie to, żeby jakoś szczególnie się starali, ale… cóż, okej, próżnować też nie próżnowali. Byli stosunkowo młodym małżeństwem i mieli dość zastępców, aby przynajmniej kilka nocy w tygodniu spędzać w swoim towarzystwie. O zabezpieczeniach raczej nie myśleli, zważywszy że ich pochodzenie zdawało się najlepszą antykoncepcją. Jak to jednak bywało, i ta potrafiła zawieźć. Skoro już więc Ayanne okazała się być w ciąży, Vashowi zależało, aby dać jej wszystko, co najlepsze. Być przy niej.
Zerknął w stronę majaczącego w oddali budynku i w tej samej chwili dostrzegł na jego tle trzy rozmyte kształty – wracających ze zwiadu strażników. Wyprostował się i poczekał, aż ciemne zarysy, zmienią się w idących w jego kierunku, postawnych mężczyzn. Za sprawą zimowych, ciepłych ubrań, magowie zdawali się jeszcze więksi i masywniejsi niż zazwyczaj.
– Sprawdziliśmy pierwszą sekcję prawego skrzydła. Żadnych widocznych ubytków – powiedział na wstępie ochroniarz idący na przodzie. Miał na sobie grubą kurtkę z powłoką hydrofobową i uszczelnionych szwach mających chronić go przed śniegiem. Jego wystające spod szala policzki były zaróżowione. Długie, gęste brwi miał pokryte białymi drobinami śniegu. – Jeśli faktycznie jakieś zaklęcia zostały naruszone, to Najwyższy Radca nieźle się postarał, żebyśmy ich nie znaleźli. Chłopaki niczego nie zauważyli.
Vash zerknął na dwóch pozostałych strażników.
– Obejrzeliście dokładnie całą ścianę?
– Wzdłuż i wszerz – potwierdził tamten. – Zostawiliśmy Whinda, Closhe’a i Laparsona przy wschodnim murze, żeby przyjrzeli się zabezpieczeniom drugiej sekcji, ale raczej niczego nie znajdą. To byłoby zbyt oczywiste.
Mag objął się za skrzydełka nosa. Strażnik miał rację. Casimir nie zostawiłby tak oczywistych śladów, a wschodni, podzielony na prawie dziesięć sekcji, mur był jednym z najbardziej odkrytych. Stanowił pierwszą linię obrony w przypadku potencjalnego ataku na siedzibę Rady, więc czary, którymi go obłożono, nie były aż tak skomplikowane, jak te broniące wewnętrznych bram. Im bliżej środka, tym ilość zaklęć rosła (współmiernie zresztą z ich siłą). Vash podejrzewał, że to one stały się celem Casimira. Magowi zależało przecież na sprawdzeniu, czy strażnicy będą potrafili odnaleźć się wśród zabezpieczeń i wykryć ich brakujące ogniwa. Nie tak łatwo było bowiem znaleźć wadliwe zaklęcie, kiedy otaczały je dziesiątki innych.
Magia rezonowała. Trzeszczała i mimo iż zdawała się niewidoczna, dla tych, którzy potrafili ją wyczuć, okazywała się równie rzeczywista, co obecność muskającego ich po twarzach wiatru. Wystarczyło wiedzieć, czego szukać, aby palce same zaczynały natrafiać na niewidzialne, unoszące się nad ziemią nici, a umysł analizować, która z nich była bliska rozerwaniu.
Nici te łatwo przychodziło jednak pomylić lub przegapić.
– Trzeba będzie sprawdzić monitoring – zdecydował w końcu Vash. – Skoro Whind, Closh i Laparson zajmują się drugą sekcją, to wy sprawdzicie trzecią. Zewnętrzna ściana jest bez nadzoru, warto by się wzdłuż niej przejść. Możliwe, że z zimna padną kamery
– Najwyższy Radca nie doprecyzował, czy trening będzie polegał wyłącznie na szukaniu magicznych usterek?
– Czy on kiedykolwiek coś precyzuje? – Vash spojrzał na niego poważnie znad uniesionej dłoni. Wciąż zaciskał palce na nosie.
– Punkt dla szefa – stwierdził strażnik i skinął głową na towarzyszy. Ustalili jeszcze szybko, że wrócą za około pół godziny, aby zdać raport, po czym, zostawiwszy Vasha samego, ruszyli przez śnieg w stronę, z której wcześniej przyszli.
Mag powiódł za nimi wzrokiem. Monitoring, w miejscu obłożonym magicznymi zaklęciami, nie był w gruncie rzeczy potrzebny, już dawno uznano jednak, że dobrym pomysłem będzie umieszczenie na zewnętrznych murach kilkudziesięciu kamer. W ten sposób tereny głównej siedziby Rady sprawiały wrażenie pilnie strzeżonych, a co za tym idzie, dodatkowo zniechęcały potencjalnych ludzkich gości do prób ich przekroczenia. W rzeczywistości pełniły raczej funkcję dekoracyjną, aniżeli ochronną.
Wsunął dłonie do kieszeni i westchnął, chłonąc wracające do palców ciepło. Miał wrażenie, że z minuty na minutę przybywało spadającego z nieba śniegu. Ślady, które zrobili strażnicy, szybko zniknęły, zasypane nową warstwą białego puchu. Tak mu się przynajmniej zdawało, bo dobywające się z rozstawionych wokół lamp światło, nie ciągnęło się dalej niż na góra piętnaście stóp. Wokół panowały egipskie ciemności, które nijak nie napawały Vasha entuzjazmem. Grudzień kojarzył mu się ze śniegiem oglądanym przez okna, mrokiem rozświetlanym przez gwiazdy i ciepłem bijącym z kominka. Nie ze śniegiem padającym mu prosto na zsuwającą się na czoło czapkę, mrokiem tak gęstym, że ledwie dostrzegał czubek własnego nosa i chłodem ubrań, które już za kilka godzin miały przemoknąć.
Wyciągnął dłonie z kieszeni i je o siebie potarł. W sumie, jakby się nad tym zastanowić, musiał jeszcze wymyślić jakiś prezent dla Ayanne. Nie miał pojęcia, co dla niej przygotować, skoro sama zdążyła podarować mu już najlepszy z możliwych prezentów. Trochę się z nim co prawda pospieszyła, ale wciąż, nie wyobrażał sobie dostać od niej niczego cudowniejszego. Tym bardziej nie miał pojęcia, jak mógłby przebić jej niespodziankę. Chyba tylko wiadomość, że polubił się ze swoją teściową, byłaby dla wampirzycy większym zaskoczeniem. Na ten moment Vash wolał jednak nie zaskakiwać swojej żony… aż tak. Zwłaszcza że akurat kwestia sympatii, a raczej jej braku, była jedyną, w której mag i matka jego ukochanej zgadzali się w stu procentach.
Pozostawała też kwestia prezentu dla Casimira. Najwyższy Radca nie był osobą, która cieszyłaby się z prezentów, a już tym bardziej ich oczekiwała. Nie przepadał za świętami. Co ciekawe, jego niechęć była spowodowana nie tyle zwyczajem rozdawania świątecznych premii, czy wyciągania pstrokatych dekoracji, co przekonaniem o bezzasadności wszelkich grudniowych przygotowań. Regarte był niczym łagodniejsza wersja Ebenezera Scrooge’a z Opowieści wigilijnej. Może nie należał do szczególnie zgorzkniałych, czy chłodnych, a same święta... poniekąd tolerował, ale podchodził bardzo niechętnie do praktykowania wszelkiego rodzaju okołoświątecznych tradycji.
Nie mówiąc już o dawaniu strażnikom dodatkowych dni wolnych – pomyślał Vash, pociągając zaczerwienionym od zimna nosem. Zanotował sobie przy tym w myślach, aby w razie potencjalnego zapalenia płuc, wystawić pracodawcy rachunek za lecznicze eliksiry.
Wcisnął z powrotem dłonie do kieszeni. Uznał, że nad prezentem dla Ayanne jeszcze pomyśli, a Casimirowi w ostateczności sprezentuje nowy floret do treningów szermierki. Oczywiście tylko pod warunkiem, że ten przestanie kręcić nosem na okres świąt i nieco popuści strażników. Im też należało się coś od życia. Niekoniecznie grupowe przeziębienie.
W razie gdyby Najwyższy Radca planował dalej zamęczać jego ludzi treningami, Vash zdecydował się na alternatywny prezent. Postanowił kupić Casimirowi najtańszy szampon, jaki był dostępny na rynku. Najlepiej taki w kostce, żeby nie było zbyt łatwo myć nim włosów! Przy długości, jaką mógł się poszczycić Regarte, zajęłoby to pewnie cały grudzień.
Czyli jak znalazł. Byłby tak zajęty, że nie miałby czasu narzekać na zbyt przyjemny, świąteczny klimat, czy nadmiar kolorowych, niepoważnych dekoracji.
Vash uśmiechnął się, zadowolony ze swojego pomysłu. Chwilę później donośnie kichnął.
❆ ❆ ❆
Kolejne godziny zleciały Vashowi na spacerowaniu z jednego punktu spotkań do drugiego i zbieraniu kolejnych spostrzeżeń od strażników. Okazało się, że zgodnie z jego przypuszczeniami, padło w ostatnich dniach kilka kamer. Doniesiono mu o dwóch kamerach z sektora czwartego, które przegrały walkę z zimnem, a także jednej z piątego, na której jakiś ptak postanowił zbudować sobie nowe gniazdo. O dziwo przysłużył się tym samym strażnikom, bo wyszło na jaw nieprawidłowe funkcjonowanie zaklęcia służącego odstraszaniu dzikich zwierząt z okolicznych terenów. Niby nic, a jednak wada mogła doprowadzić do zbieraniu się pod murami nieproszonych gości (no i powstawania kolejnych gniazd). Choć same zwierzęta nie mogły poniekąd zagrozić Radcom, często przyciągały wzrok tych, którzy wiedzieliby, jak tego dokonać. Właśnie z tego powodu tereny zewnętrznych murów zostały oczyszczone z większości roślinności. Próbowano tymże sposobem ograniczyć do minimum ilość potencjalnych kryjówek.
Później wyszło na jaw, że Casimir pokusił się w swych sabotażowych działaniach o dodatek w postaci iście finezyjnych rozwiązań. Około północy strażnicy poinformowali Vasha, że w siódmej sekcji ktoś próbował ingerować w strukturę samego muru; ściana była niemal niedostrzegalnie przyprószona białym, zimnym pyłkiem. Na pierwszy rzut oka wydawać by się mogło, że to nieroztopione płatki śniegu, mając jednak w pamięci istnienie wielu wnikających między cegły, a następnie wybuchających specyfików, szef straży zlecił swoim ludziom, aby przyjrzeli się temu bliżej. Nie zdziwiłby się bowiem, gdyby później, przy składaniu raportu, Casimir wypomniał mu to jawne przeoczenie. Mógł się oczywiście mylić, a substancja, która znalazła się na murze, mogła w istocie nie imitować, ale być śniegiem. Nie wątpił jednak, że Najwyższy Radca zasugerowałby mu potem, że i tak powinien to sprawdzić. W końcu lepiej było dmuchać na zimne.
Biorąc pod uwagę obecną pogodę, dosłownie.
– Szefie, chłopaki idą po coś do picia! Pytają, czy coś szefowi brać!
Vash zamrugał, próbując dostrzec przez warstwę sypiącego śniegu, kto właściwie do niego krzyczy. Wiatr zniekształcał dźwięk, a słaba widoczność utrudniała identyfikacje po i tak już zniekształconych od zimowych ubrań kształtach.
Założył po głosie, że w oddali słyszał Nertholda, młodsze, bo zaledwie dwudziestopięcioletniego strażnika, którego przeniesiono do głównej siedziby Rady niespełna pół roku wcześniej. Vash wciąż nie potrafił wyplenić u niektórych (a już zwłaszcza u świeżaków) nazywania go szefem. Ci, którzy pracowali z nim od dłuższego czasu, doskonale wiedzieli, że wolał, jak zwracano się do niego z szacunkiem, ale po imieniu. „Szef” od czasu do czasu nie zaszkodził, ale tej nocy nasłuchał się już tego określenia tyle razy, że miał go serdecznie dosyć.
– Mogą mi wziąć herbatę! – odkrzyknął, choć nie miał pewności, czy tamten go usłyszy. Miał wrażenie, że w przerwie między jednym mrugnięciem a drugim, strażnik zmienił pozycję jakieś trzy razy, a potem, przy okazji kolejnego mrugnięcia, całkiem zniknął. Ciężko było stwierdzić, czy odpowiedź dotarła i czy w ciągu najbliższych paru godzin Vash doczeka się czegoś ciepłego do picia.
Nie mając nic innego do roboty, wrócił do przerwanego patrolu. Stanie w miejscu przestało mieć jakikolwiek sens, skoro strażnicy, których wysyłał do coraz dalszych sektorów, coraz rzadziej zawracali, aby wymieniać się informacjami. Uznał, że dobrym pomysłem będzie, jeśli zrobi sobie spacer i przy okazji osobiście sprawdzi choć jedną z sekcji. Kto jak kto, ale on doskonale znał Casimira i niektóre z jego sztuczek. Mógł dostrzec rzeczy, które przegapiła reszta strażników.
Około drugiej, Vash zauważył, że zbliża się do niego jakieś światło. Zdążył sprawdzić ósmy sektor i upewnić się, że reszta strażników przeszła już pod środkowe mury, więc nieco zdziwiło go pojawienie się na horyzoncie blasku, zdradzającego czyjąś obecność. Stanął pod ścianą, przekonany, że światło zaraz zniknie, ale to wcale się nie oddaliło. Wręcz przeciwnie, zdawało się do niego zbliżać.
Mag odkaszlnął, pozbywając się nadchodzącej chrypy i skrzyżował ręce na piersi. Już miał zacząć przygotowywać w głowie wiązankę, mającą na celu przywołać do porządku chodzącego w pojedynkę, ignorującego jego polecenia strażnika, kiedy coś przykuło jego uwagę. Zdążył rozmawiać tej nocy z dosłownie każdym ochroniarzem, jaki znajdował się pod jego jurysdykcją i żaden z nich nie miał na sobie czerwonego płaszcza. Mało tego, nie byle jakiego czerwonego płaszcza, bo płaszcza łudząco przypominającego...
– O, w du… – wyrwało się Vashowi, ale wiatr, który właśnie zawiał mu prosto w twarz, uniemożliwił mu dokończenie zdania. Momentalnie oderwał się od ściany i wyprostował, nie wiedząc, czy to umysł w spółce ze śniegiem płatają mu figle, czy faktycznie dostrzega w oddali zmierzającego w jego kierunku Regarte. – O, w du… – powtórzył, a podmuch wiatru znów go zagłuszył.
Nie mylił się. W oddali majaczyła postać na tyle wysoka i dostojna, że mógł to być wyłącznie Casimir Ravelyn Regarte. Odziany w ciemnozielony, przepasany skórzanym pasem kożuch mag, kroczył dumnie przez śnieg, jakby ten się go nie imał. Na ramiona miał zarzucony nieodłączny element swojego wizerunku, wspomnianą już, krwistoczerwoną szatę. Ta jednak była wzbogacona u góry o ciepłą warstwę białego kożucha. Ten musiał dawać wyjątkowo dużo ciepła, bo Najwyższy Radca ani myślał założyć czapki czy rękawic. Jego jasne włosy tańczyły na wietrze, tworząc coś na wzór długiej, wzburzonej fali.
W wyciągniętej dłoni Casimira podrygiwał biało-złoty, drżący płomień. To właśnie on był źródłem światła, którym czarodziej rozświetlał sobie drogę przez noc. Oczywiście, jak to on, i tak nie pomyliłby drogi. Mimo słabej widoczności, bez trudu obrócił się tak, że kierował się wprost na Vasha. Śnieg szumiał leniwie pod jego nogami, gdy zatapiał w miękkim puchu wysokie buty.
Szef straży poczekał, aż tamten się zbliży i dopiero wtedy się odezwał.
– Co ty tu robisz o tej porze? – zmarszczył brwi. Chciał spojrzeć na zegarek, aby przekonać się, że faktycznie dochodziła druga, ale przypomniał sobie, że od przedmiotu oddzielają go wysoko podciągnięta rękawiczka, a także nisko naciągnięty rękaw kurtki. Zimno skutecznie powstrzymało go przed odkryciem fragmentu nagiej skóry.
Casimir nie odpowiedział. Zamiast tego podszedł i machnął ręką, aby płomień, który dotychczas muskał jego palce, odpłynął pod mur. Mag tymczasem posłużył się wolną dłonią, aby zaczesać do tyłu pobudzone do życia przez wiatr włosy. Vash przez cały ten czas przyglądał mu się w zdumieniu.
Dopiero gdy Casimir odsunął z czoła niesforny, jasny kosmyk, skupił swoją uwagę na towarzyszu.
– Jesteś sam? – zapytał, zupełnie ignorując zadane wcześniej przez maga pytanie. Zamiast tego zlustrował przyjaciela wzrokiem. – Wszystkich strażników wysłałeś w grupach, a sam nie wziąłeś sobie nikogo do pomocy? Nie uważasz, że to niezbyt rozsądne, zważywszy na porę dnia i towarzyszące jej okoliczności?
– Porę nocy, w gwoli ścisłości – poprawił go szef straży, wsuwając dłoń do kieszeni. – Zauważ, że ty też jesteś sam.
Mężczyzna uniósł brwi.
– Zawsze jestem.
– No tak, ale… – Vash chciał powiedzieć, że nie do końca o to mu chodziło, ale zaraz zrezygnował. Wolał nie wdawać się z Casimirem w polemikę, wiedząc, że pewnie i tak przegra. – Nieważne. Powiedz lepiej, co cię tu sprowadza. Przyszedłeś na kontrolę?
Odpowiedziało mu chrząknięcie. Casimir wyciągnął spod płaszcza rękę, która do tej pory pozostawała niewidoczna.
– Właściwie to coś ci przyniosłem – oznajmił, pokazując Vashowi średnich rozmiarów drewniane pudełko. Został na nim wyryty rząd splecionych ze sobą, cienkich run, które razem przypominały gwiazdę.
Wirujący przy nich płomień, nieco przygasł, aby po chwili urosnąć i rozjaśnić otaczający ich mrok.
– Powinienem kojarzyć to pudełko? – zapytał Vash, marszcząc brwi.
– Raczej nie. Dostałem je od Sorena w zeszłe święta, ale nie miałem jeszcze okazji użyć znajdującej się w nim zawartości. Przeleżało rok na dnie w jednej z moich szaf.
– Czemu mnie to nie dziwi?
– Zapewne dlatego, że w przeciwieństwie do Sorena przyjąłeś do wiadomości, że święta uważam za marnotrawienie czasu – odparł spokojnie jasnowłosy, przejeżdżając dłonią nad skrzynką. Zapięcia odskoczyły, umożliwiając mężczyźnie uchylenie wieka i ujawnienie kryjącej się pod nim zawartości. Zanim to jednak uczynił, zwrócił się do Vasha: – Oczywiście, nie powtarzaj mu tego, jeśli możesz. Jedynym plusem zamiłowania Sorena do grudnia, jest jego pojawiający się w tym okresie entuzjazm. Nie chciałbym zaszkodzić jego efektywności. W radość, którą wykazuje, poniekąd też wolałbym nie ingerować.
– Oczywiście – Vash poprawił uciskający go w szyję szalik. – To co takiego przyniosłeś? Zeszłoroczne pierniki?
Regarte spojrzał na niego z miną, której daleko było do rozbawienia. Szef straży przewrócił oczami i dając za wygraną, nic więcej nie powiedział.
– Tak się składa, że to coś, co może ci się przydać – stwierdził Najwyższy Radca, unosząc wieko. – Tobie i twoim ludziom.
Vash zajrzał do skrzynki. W środku, na wyścielonej materiałem podstawce, leżało kilkanaście niepozornie wyglądających kulek. Ich powierzchnia była gładka i przeźroczysta, wnętrze zaś wypełniała substancja przypominająca szary, mokry proch.
Mężczyzna zmarszczył brwi. Kojarzył tego typu kule. Dawniej, gdy dopiero zaczynał pracę jako strażnik, zdarzało mu się widywać podobne, a nawet kilkukrotnie mieć okazję z nich skorzystać. Kulki Breudle’a, bo taką nazwę nosiły od nazwiska swojego twórcy, służyły do ogrzewania się w zimne dni. Wystarczyło wziąć takową do ręki, a następnie rzucić pod nogi, aby ją rozbić. Gdy pękała otaczająca proszek powłoka, ten momentalnie nagrzewał się w kontakcie z powietrzem, tworząc wokół ciepłą warstwę dymu, która utrzymywała się nawet do kilkunastu minut. Strażnicy korzystali czasem z tego magicznego wynalazku, gdy mieli warty w terenie, a panowały akurat bardzo mroźne zimy.
– Przyniosłeś nam kulki Breudle’a? – upewnił się mężczyzna.
– Wam przydadzą się bardziej niż mnie – stwierdził Casimir, wręczając mu skrzynkę. – Spędzicie na śniegu jeszcze trochę czasu, a nie ukrywam, że wolałbym nie narażać się twojej żonie. Może i jestem Najwyższym Radcą, ale nie wątpię, że dostanę od Ayanne porządną reprymendę, jeśli wrócić jutro wieczorem z gorączką.
Vash przyjrzał się z zaciekawieniem poukładanym równo przedmiotom. Każda z kulek była wielkości piąstki dziecka, aby spokojnie mogły się zmieścić w dłoni lub w kieszeni. Z reguły okazywały się naprawdę przydatne, ich minusem była jednak cena. Abraham Breudle, mag, który je stworzył, był Magiem Umiejętności specjalizującym się w kontroli nad ogniem i wodą. Idąc tym tokiem myślenia, potrzeba było naprawdę uzdolnionych magów żywiołów, aby dało się odtworzyć oryginalne, działające kule, a tych żyło obecnie niewielu. Na rynku pojawiało się tylko kilkaset egzemplarzy rocznie, z czego większość trafiała właśnie do strażników pracujących w siedzibach Rady na całym świecie.
Oczywiście na czarnym rynku wciąż pojawiały się oferty podrobionych kulek Breudle’a. Z reguły ich zakup kończył się poparzeniami drugiego lub nawet pierwszego stopnia, bo proch, w kontakcie z powietrzem, zamiast się nagrzać, zwyczajnie zajmował się ogniem. Chętnych wciąż jednak nie brakowało, podobnie zresztą jak na wiele innych magicznych gadżetów.
– Jesteś pewien? – Zamknął skrzynkę. – Soren może być urażony, że oddałeś nam jego prezent. Mogłeś zapytać, czy nie będzie miał nic przeciwko.
Jasnowłosy pokręcił głową. Płatki śniegu, które zdążyły uczepić się jego włosów, opadły wraz zresztą swoich braci i sióstr.
– Powiedziałem mu, że się do ciebie wybieram – oznajmił, poprawiając upięcie szaty. – Dodałem też, że niosę ci jego podarunek. Nie wyglądał na zdziwionego, więc zakładam, że brał pod uwagę podobny scenariusz już w tamtym roku.
– Mhm... – Vash jeszcze raz zerknął na trzymane w dłoniach pudełko. – I możemy wykorzystać wszystkie kule?
– Co do jednej. – Uśmiechnął się tamten. – Rzecz jasna, dobrze by było, gdybyś sam zatrzymał dla siebie co najmniej dwie z nich. Mimo wszystko zostaniesz na zewnątrz dwa razy dłużej niż pozostali.
– Ciekawe przez kogo, co?
Casimir udał, że nie słyszy. Z zadowoleniem skinął mężczyźnie głową, a następnie obrócił się, gotów do powrotu. Vash ledwie zdążył pomyśleć, czy faktycznie było mu tak ciepło, że nie pokusił się o założenie rękawiczek, bo w tym samym momencie, jasnowłosy znów na niego spojrzał.
– A tak, jeszcze jedno – zamyślił się. – Dwie w pierwszym sektorze, trzy w drugim, jedna w trzecim, dwie w piątym, cztery w siódmym, jedna w dziewiątym.
Vash zmarszczył brwi.
– Co to za liczby?
– Podpowiedź. Ilość zastawionych przeze mnie pułapek, które ominęliście podczas pierwszego rekonesansu – oznajmił Casimir, po czym z uśmiechem oddalił się w stronę wznoszącego się na horyzoncie budynku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz