czwartek, 10 grudnia 2020

"Gdybym cię nie spotkała" A. Przybyłek | Wyd. Czwarta Strona

 

Gdybym cię nie spotkała” to druga świąteczna książka, po którą dane mi było sięgnąć w tym miesiącu. Agata Przybyłek, której książki bardzo lubię, a co za tym idzie, już nie raz po nie sięgnęłam, stworzyła kolejną, ciepłą opowieść w grudniowym klimacie. Jak powszechnie jednak wiadomo, nie oceniamy książki po okładce, a treści po poprzednich tekstach autora. Czy więc ta konkretna historia przypadła mi do gustu?

Sara prowadzi warsztaty teatralne dla najmłodszych. Gdy dowiaduje się, że jej była podopieczna ciężko zachorowała, postanawia zorganizować mikołajkową aukcję na leczenie dziewczynki. W końcu przed świętami ludzie chętniej otwierają serca dla innych. Dzięki zbiórce poznaje znanego sportowca, który wrócił do rodzinnego miasteczka po poważnej kontuzji. Daniel jest na życiowym zakręcie – całe życie poświęcił bieganiu i nie wie, jak odnajdzie się w nowej rzeczywistości. Czy ich spotkanie sprawi, że oboje wyjdą na prostą?

W ośrodku kultury, gdzie pracuje Sara, w czasie wojny mieściła się synagoga i przytułek dla sierot. Dla jego dyrektorki sensem życia również było pomaganie potrzebującym dzieciom. Kim była ta kobieta i jak potoczyły się jej losy?”

Zacznę od moich odczuć po przeczytaniu blurbu. Gdy pierwszy raz wzięłam do ręki książkę, zakładałam, że będę miała do czynienia z dość trudną w odbiorze, a jednak klimatyczną opowieścią o walce o lepsze jutro i towarzyszącej jej nadziei. Jakby nie patrzeć, zostaje czytelnikowi przedstawiona trójka zmagających się z trudnościami bohaterów: Sara, która pragnie pomóc ciężko chorej dziewczynce, Daniel, który musi pogodzić się z myślą, że być może nie wróci już nigdy do ukochanego sportu, a także Chana, opiekunka przytułku, starająca się zapewnić w czasie wojny wikt i opierunek swoim małym podopiecznym. Wydawać by się mogło, że nie jest to bynajmniej trio, które mogłoby wprowadzić czytelnika w świąteczny nastrój. Mimo to Agata Przybyłek stanęła na wysokości zadania i postarała się o to, aby odbiorca ów klimat poczuł. Przynajmniej poniekąd, bo mamy tutaj okres przedświąteczny, dużo śniegu i prezentów. Co jednak istotniejsze, pojawia się w tej książce dużo nadziei i wiary w ludzką dobroć, a jak wiadomo, grudzień to czas miłości, radości i wszelkich innych pozytywnych uczuć.

Czytając, miałam dość dużo spostrzeżeń odnośnie do tej książki. Pierwszym i chyba najważniejszym z nich, było to, że nie do końca rozumiałam potrzebę opowiedzenia historii jednej z bohaterek, Chany. Nie twierdzę tu, bynajmniej, że był to wątek bezsensowny czy źle poprowadzony. Wręcz przeciwnie, autorka dobrze opisała realia wojenne z perspektywy dbającej o sieroty, wciąż motywowanej nadzieją opiekunki. Mam jednak wrażenie, że ta historia, historia Chany, nie łączyła się z historią opowiadaną współcześnie. Mimo że pod koniec książki mamy nawiązanie do przeszłości, nie uważam, aby sam wydźwięk tych dwóch wątków był podobny. Autorka chciała skupić się na wątku romantycznym każdej z opowieści, ale tak, jak rozdziały z perspektywy Sary i Daniela faktycznie na nim się koncentrują, tak fragmenty mówiące o Chanie zdają się go ignorować. Jest on jedynie tłem, na które czytelnik, a przynajmniej tak było w moim przypadku, niekoniecznie zwraca uwagę. Osobiście skoncentrowałam się na samych dzieciach i relacji, jaka łączyła je z Chaną, nie na związku kobiety.

Dużą rolę w książce odgrywają dzieci. Nie są one bohaterami pierwszoplanowymi, ale to właśnie wokół nich rozgrywa się cała fabuła. Sara, główna bohaterka z teraźniejszych czasów, bardzo kocha dzieci, sama w przeszłości starała się o własne potomstwo, a kiedy jej się to nie udało, zaczęła prowadzić zajęcia teatralne dla najmłodszych. Chana z kolei zajmuje się dziećmi z ochronki, dba o nie i strzeże, aby nie stała im się krzywda. Ten motyw naprawdę mi się podobał. Żałuję nawet, że autorka nie pokusiła się o to, aby zrezygnować z niektórych romantycznych momentów i to właśnie na relacji łączących dorosłe bohaterki z dziećmi, oprzeć całą swoją książkę. Wydaje mi się, że wtedy mogłaby z tego wyjść naprawdę porządna, chwytająca za serce opowieść. Z jednej strony historia o poświęceniu, z drugiej o trosce i szukaniu tego, czego nie otrzymało się od losu.

Jeśli chodzi o wątek miłosny, nie różni się on specjalnie od tego typu wątków w innych książkach. Jest przyjemny, ale nie zaskakuje. W trakcie lektury miałam wrażenie, że bohaterowie aż za szybko uznali, że są sobie pisani i zaczęli wyznawać sobie uczucia, ale są to wyłącznie moje subiektywne odczucia. Wbrew temu, że ciężko było mi uwierzyć w niektóre ich momenty, Sarze i Danielowi udało się zdobyć moją sympatię. To miłe, unikające konfliktów osoby, które mają za sobą wzloty i upadki. Choć los nie był dla nich łaskawy pod względem uczuciowym, teraz gdy ten stawia ich na swojej drodze, mają szansę na nowo poczuć ciepło w sercu. I faktycznie da się im przez większość czasu kibicować. Większość, bo niektóre dialogi wypadają aż nazbyt romantycznie, a inne nazbyt formalnie. Trochę tak, jakby Sara i Daniel wciąż spotykali się na pierwszej randce, która pod każdym względem powinna wypaść odpowiednio.

To, co mi się podobało, to z pewnością nieco oklepane, ale jakby nie patrzeć, wciąż aktualne przesłanie tej książki. To, że w okresie świąt dzieją się cuda, a ludzie otwierają swoje serca i są gotowi nieść pomoc. Wybrzmiewa to zarówno z historii Sary, jak i Chany, choć akurat w przypadku tej drugiej, Agata Przybyłek skupiła się na podkreślaniu altruistycznego charakteru bohaterki. Jeśli chodzi o Chanę, warto też wspomnieć, że jej historia nie jest tak przyjemna i lekka, jak mogłoby się wydawać na początku. Choć została opisana w ostrożny, chciałoby się napisać „wręcz bezpieczny” sposób, czytelnik wciąż czuje się nieswojo, kiedy bolesny rozdział Chany zostaje chwilę później zastąpiony rozdziałem Sary lub Daniela o wesołym przygotowywaniu świątecznej licytacji. Zabrakło tej książce czegoś pomiędzy. Czegoś, co by ją wyważyło.

Podsumowując: „Gdybym cię nie spotkała” to przyjemna, świąteczna książka, do której mam jednak kilka uwag. Po pierwsze: dobrze by było, gdyby autorka bardziej skupiła się na wątku Chany, który w obecnej postaci jest potraktowany nieco po łebkach (widać, że prym wiodą w tym wypadku jednak Sara, Daniel i łącząca ich relacja). Wątki współczesny i z przeszłości są od siebie bardzo różne i choć finalnie się łączą, jest to wciąż na tyle duża odległość, że czuć w trakcie czytania wyraźny dysonans. Po drugie: książka bardzo skupia się na wątku miłosnym, przez co inne wątki bardzo tracą na swoim wydźwięku. Sama licytacja, o której tak wiele mówi się przez połowę książki, zostaje opisana zaledwie na kilku stronach, a wieńczący ją koncert, wspomniany w zaledwie jednym zdaniu. Po trzecie: historia Chany, a w szczególności jej zakończenie, niekoniecznie współgrają ze skrzypieniem śniegu, zapachem korzennych ciastek czy wesołym pobrzękiwaniem dzwonków. To opis wojny widzianej z perspektywy kobiety. Ujęty co prawda w łagodne, dość okrężne słowa, ale wciąż opis wojny.


 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz