czwartek, 4 listopada 2021

"Północny Sabat" Agnieszka Sorycz | Wyd. Czwarta Strona

 

Co mnie przekonało do tej książki? Wiele rzeczy. Wymieniając w kolejności: piękna, klimatyczna okładka, wydawnictwo, które uwielbiam, a finalnie ciekawy opis i fakt, że „Północny sabat” to historia przeplatana magią i słowiańską mitologią. Słowem: musiałam sięgnąć po tę książkę. Sięgnęłam, przeczytałam i dzisiaj wam o niej opowiem.

Dalia to dyplomowana zielarka i właścicielka modnej, warszawskiej klubokawiarni Aria. Dzieli swój czas pomiędzy pracę, przyjaciół i brata Branka, który jest jej jedyną rodziną. Na początku października podczas pracy na stanowisku archeologicznym na Ślęży Branko przepada bez śladu. Tydzień później Dalia znajduje w swojej skrzynce pocztowej tajemniczy przedmiot z notatką prowadzącą do antykwariatu w centrum Warszawy. Gdy poznaje właściciela antykwariatu, Radowoja, oraz jego młodszego brata Teowoja, jej życie z dnia na dzień się zmienia. To od nich dowiaduje się, że jest słowiańską Zaklinaczką i wywołuje klątwę, która od tysięcy lat dziesiątkuje Sabat. W dodatku tym razem pojawia się na świecie o sto pięćdziesiąt lat za wcześnie, burząc tym samym rytm wszechświata. Łowca tylko czekał na tę okazję.

Choć Dalia dotychczas nie wiedziała nic o swoich umiejętnościach, gotowa jest zrobić wszystko, aby uratować Sabat przed zagładą. Odkrywa też, co łączy ją z Teo – mężczyzną, obok którego nie potrafi przejść obojętnie, a z którym w każdym poprzednim wcieleniu ginęła od ostrza Łowcy. Czy tym razem uda im się stawić czoła niebezpieczeństwu?”

Gdybym miała porównać tę książkę do innej, którą już czytałam, powiedziałabym, że jest to połączenie „Upadłych” Lauren Kate i „Żniwiarza” Pauliny Hendel. Upadłych, ponieważ tak samo i tutaj pojawia się motyw utraconego życia, uśpionych wspomnień i klątwy, która wciąż powraca, aby zbierać krwawe żniwo. Żniwiarza, gdyż mamy do czynienia z ludowymi podaniami, a także grupą ludzi (tam Żniwiarzy, tu Zaklinaczy), którzy od wieków zmagają się z tym, co niepojęte. „Północny sabat” to mieszanka wielu motywów, które razem tworzą ciekawą, oryginalną całość. Osobiście już dawno nie spotkałam się z równie interesującą, co oryginalną fabułą. To książka z gatunku tych, które uwielbiam, bo łączą współczesną codzienność z baśniową niezwykłością. Jakby tego było mało, Agnieszka Sorycz porusza temat naszej rodzimej, mitologii, co już uważam za kolejny ogromny plus. Historia Dalii wręcz bije słowiańskim klimatem. Pojawiają się w niej zioła, rytuały, ludowe podania i pewna szczególnie istotna klątwa, która trwa od zamierzchłych tysiącleci. Klątwa, która łączy, ale i dzieli naszych wyjątkowych bohaterów...

Skoro już o bohaterach mowa, można powiedzieć o nich dość dużo. Naszą protagonistką jest Dalia, młoda kobieta, której życie toczy się dość zwyczajnym rytmem do czasu, aż jej brat nie znika w tajemniczych okolicznościach. Zielarka postanawia go odszukać, co wiąże się z odkryciem przez nią całkiem nowego świata. Rzeczywistości, w której granice się przenikają, a magia nie jest jedynie wytworem ludzkiej wyobraźni. Bo przecież powinna być i Dalia do samego końca usiłuje tłumaczyć sobie pewne rzeczy w bardzo racjonalny sposób. Nie poddaje się z marszu nurtowi rzeki, nie pozwala sobą sterować. Nie akceptuje pół-prawdy, broni się przed tym, co nieznane, a co za tym idzie, potencjalnie niebezpieczne. I to działa. Przyznaję, że podobały mi się reakcję kobiety i to, że faktycznie zadawała pytania i szukała odpowiedzi, zamiast od razu darzyć każdego bezgranicznym zaufaniem. Można powiedzieć, że zachowywała się nad wyraz logicznie, czego niestety z reguły nie można oddać tego typu bohaterkom. Dalia dostaje ode mnie za to ogromnego plusa.

Jeśli chodzi o pozostałych bohaterów, nie są już tak dobrze wykreowani, ale też można o nich dużo powiedzieć. Teowoj i Radowoj urzekają. Przynajmniej na początku tak jest, bo osobiście byłam oczarowana tym, jaka łączy ich relacja, a także tym, że żyją dość długo, aby nie przejmować się problemami codzienności. Z czasem okazało się jednak, że to tylko pierwsza warstwa tej „cebuli”, jakby to określił pewien zielony bohater ze studia DreamWorks. Teowoj i Radowoj są niezdecydowani pod względem charakterów. Tak, myślę, że „niezdecydowani” to dobre słowo, bo żaden z nich nie może się zdecydować, jak się w danej chwili zachować. Ich postawa na łamach powieści zmienia się o sto osiemdziesiąt stopni i to zaledwie w jedną sekundę. Potrafią w mgnieniu oka przejść od radości, przez złość, po smutek lub na odwrót. I wiecie, nie sugeruję, że to coś złego, bo i takie rzeczy się zdarzają, ludzie nie są stali w emocjach. Jest tylko jeden problem, mianowicie to, że zarówno Teowoj, jak i Radowoj nie żyją od wczoraj, tylko chodzą po ziemi od tysiącleci. Mam wrażenie, że autorzy, którzy sięgają po ten motyw i tworzą długowiecznych bohaterów, często zapominają, z czym dokładnie się to wiąże. Emocje powinny być w takim przypadku stałe niczym fundament wznoszonego latami budynku. Ktoś, kto przetrwał i widział tak wiele, nie obrażałby się, ani nie reagował impulsywnie przy pierwszej lepszej okazji. Tutaj jednak można wybaczyć autorce, bo znalazła ciekawe wytłumaczenie podobnego „zjawiska”. Im bliżej mianowicie pewnego kluczowego wydarzenia, tym bohaterowie stają się bardziej agresywni i zaczynają dążyć do wzajemnej destrukcji. Uważam to za interesujące rozwiązanie, niemniej jednak wciąż postawa bohaterów stoi według mnie w sprzeczności z tym, jak wiele przeżyli.

Pozostali bohaterowie są w porządku. Uwielbiam zwłaszcza przyjaciółkę Dalii, Paulinę i Brana. Brat naszej głównej bohaterki urzekł mnie nawet nie tyle czymś szczególnym, co po prostu swoją relacją z siostrą. Jeśli chodzi o Paulinę, spodobał mi się fakt, że przez cały czas trwania książki naprawdę martwiła się o przyjaciółkę. Choć nie pojawiała się zbyt często, czuć było jej troskę i chęć niesienia Dalii pomocy.

Przy okazji bohaterów, wspomnę jeszcze o wątku miłosnym, który z oczywistych powodów ma z nimi bezpośredni związek. Fabuła „Północnego sabatu” oscyluje wokół relacji, jaka rodzi się między Dalią i Teowojem. I tu muszę nadmienić, że ta jest… co najmniej niejednoznaczna. Z początku rozwija się powoli, by zaraz potem zarzucić czytelnika informacjami i w pewien sposób zasugerować mu konkretny tok myślenia. Mnie niestety pojawiający się w tej książce wątek miłosny nie przekonała. Nie jest niestety zbyt wiarygodny. Nie angażuje, bo choć widać, że bohaterów do siebie ciągnie, jest to powiedziane wprost, nie za sprawą subtelnych gestów czy czynów. Mówiąc krótko: widać, ale nie czuć. Liczę, że w kolejnej części (a takowa pewnie powstanie, biorąc pod uwagę, że na końcu pojawia się wzmianka o zakończeniu części pierwszej), dokładniej zostanie przedstawiona relacja łączącą bohaterów.

Ostatecznie książka mi się podobała. Znalazłam w niej wiele motywów, które uwielbiam: mitologię Słowian, zagadki, walkę, zagubione uczucia. Warto ponadto pochwalić przyjemny, rozbudowany styl autorki. Agnieszka Sorycz tworzy barwne opisy i ładnie operuje zarówno historycznymi, jak i fikcyjnymi wiadomościami. Wciąga czytelnika w Wir (niezbyt subtelna gra słów) walki i ciągłego poszukiwania kolejnych rozwiązań. Moim zdaniem „Północny sabat” to książka, po którą warto sięgnąć. Chociażby po to, aby odkryć równie tajemniczy, co fascynujący świat Zaklinaczy.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz