„Tam,
zamknięta pomiędzy okładkami, znajdowała się historia ludzkiej
wyobraźni i nic nie wydawało mu się jednocześnie piękniejsze,
straszniejsze i dziwaczniejsze. ”
fragment
książki „Marzyciel”
Rzadko
zdarzają się książki, które potrafią mnie oczarować nie tyle
treścią, ile kreacją bohaterów, co samym stylem, w jakim zostały
napisane. Książki, które sprawiają, że w trakcie czytania
przychodzi mi wielokrotnie oniemieć z zachwytu, rozpływając się
nad metaforami, porównaniami, czy nad samą wyobraźnią autora.
Książki, którym nie trzeba krwawych opisów gwałtownych bitew,
czy namiętnych uniesień, abym brnęła przez kolejne strony tekstu
z zapartym tchem, bojąc się, że kolejny rozdział będzie tym
ostatnim. Książki, które pozostawiają mnie sam na sam z własnymi,
rozbieganymi myślami...
Lazlo
Strange jest marzycielem. Marzy o wielu rzeczach, a największym z
jego pragnieniem jest bezsprzecznie poznanie tajemnicy miasta Szloch.
Młodzieniec, sierota, a później, za sprawą przewrotnego losu,
bibliotekarz, nie ma pojęcia, że jego marzenie ma szansę się
ziścić. Gdy pojawia się niepowtarzalna okazja na odbycie wyprawy
przez pustynię Elmuthaleth i odkrycie największego sekretu
legendarnych wojowników, Lazlo nie zamierza jej zmarnować. Nie ma
pojęcia, że decydując się na pierwszy krok, niebawem stanie się
istotnym elementem układanki. Pozna skrywane przez mityczny Szloch
sekrety. Sekrety, które na co dzień noszą barwę błękitu, a
nocą, otulają zasypiających mieszkańców melodią trzepocących
skrzydeł ciem.
Ciężko
mi w ogóle określić, co właściwie czuję po przeczytaniu
„Marzyciela”. Książki pełnią w moim życiu bardzo istotną
rolę, więc poznając Lazlo, głównego bohatera Laini Taylor, od
razu zaczęłam się z nim utożsamiać. Nie często zdarza mi się
aż tak chłonąć opisywane wydarzenia, czuć się, jakbym znalazła
się w konkretnym uniwersum: słyszeć słowa poszczególnych
postaci, jakby stali tuż obok, czuć autentyczne, uporczywe ciepło,
bijące z pustynnych terenów, wychwytywać trzepot malutkich
skrzydełek, obijających się o moje policzki ciem. Często
zaskakuje mnie, jak wiele można „poczuć” w trakcie czytania
książki. Filmy nigdy nie oddadzą tego, co czuje czytelnik, kiedy
jego wzrok przeskakuje po kolejnych akapitach tekstu. Kiedy ten
pierwszy po prostu wtłacza do naszych głów gotowe, kolorowe
obrazy, drugi zmusza mózg do bezustannej aktywności, analizowania
opisywanych przez autorów barw, emocji, podobizn: wizji tego, co
sami mieli przed oczami, gdy ich palce stukały w klawiaturę, a
wyobraźnia pracowała na najwyższych obrotach, strzelając
jaskrawymi impulsami, byleby tylko ta jedna, konkretna i kluczowa
myśl nie zdążyła umknąć przed ich niecierpliwymi dłońmi.
Słowa są największym atutem wielu pisarzy, dzięki nim, nierzadko
nawet fabuła może szybko stracić na znaczeniu.
„To
marzenie wybiera marzyciela, a nie odwrotnie.”
Co
mogę powiedzieć o „Marzycielu”, prócz tego, że poruszył mnie
do głębi? Dość dużo. I nie, nie ma to związku z fabułą, bo,
choć ta faktycznie jest wyjątkowo oryginalna i z pewnością
przykuwa uwagę czytelnika, który z fantastyką ma do czynienia
praktycznie na co dzień, nie uważam jej za specjalnie odkrywczą.
Laini Taylor opowiada interesującą historię, a sam fakt, iż
obsadza w roli głównego bohatera empatycznego, sympatycznego
bibliotekarza, któremu w niektórych momentach, wręcz chce się
współczuć, a nawet wejść do książki, by go przytulić, jest
wyjątkowo ciekawym zabiegiem. Muszę przyznać, że nie tego
spodziewałam się po książce, gdy sięgałam po nią w sklepie.
Zostałam pozytywnie zaskoczona, Lazlo Strange jest bowiem jednych z
tych protagonistów, o których nie sposób zapomnieć. Jakkolwiek
nie odpowiada on wyobrażeniu mojego ulubionego, książkowego
męskiego bohatera, który skłania się raczej ku postaciom
Wielkiego Mistrza z „Gildii Magów”, czy Naczelnika z „Czasu
Żniw”, miło było znaleźć się twarzą w twarz (a może raczej
w kartkę) z postacią, która od ów wizerunku odbiegała. W dobie,
gdy większość autorów usiłuje wynieść swoich bohaterów na
wyżyny za sprawą silnych charakterów, Lazlo Strange zdaje się
sprawiać wrażenie niepozornego, nieoszlifowanego diamentu. W miarę
poznawania historii naszego tytułowego „Marzyciela” Laini Taylor
wydobywa jego blask na powierzchnię. Robi to rak skutecznie, że
czytelnik nawet nie orientuje się, kiedy jego słaby, dotąd
zamknięty we własnym świecie bibliotekarz, nagle zaczyna
promienieć jaśniej niż słońce.
„Myślę,
że jesteś baśnią. Myślę, że jesteś magiczna, odważna i
wyjątkowa. I... mam nadzieję, że pozwolisz mi być częścią
swojej opowieści.”
Książki
takie jak „Marzyciel” Laini Taylor to z pewnością lektury, po
które aż chce się sięgać i czerpać z nich to, co najlepsze. Nie
mówię, że akurat ta konkretna spodoba się dosłownie każdemu
czytelnikowi (bo o takowe powieści naprawdę trudno), ale z
pewnością stanie się tak w przypadku większości z nich. Będzie
wiele osób, które po jej przeczytaniu pozostaną z głową pełną
refleksji i spokoju ducha. Nie mam pojęcia dlaczego, ale czytając
„Marzyciela”, sama czułam wewnętrzny, przejmujący spokój. Bez
względu na to, jaki akurat pojawiał się fragment, opisujący
leniwe, czy gwałtowne wydarzenia, wciąż pozostawałam zawieszona w
dziwnym letargu. Wyjątkowo udzielił mi się charakter protagonisty,
którego cechowała dobroduszność, a także zaskakujące wręcz
opanowanie. Idealnie wpasowywał się w klimat historii, był
niepozorną, ale wyjątkowo zachwycającą perłą, którą wzburzone
morze wyrzuciło na brzeg. Stoicki spokój, z jakim podejmował
poszczególne decyzje, rozmawiał z bohaterami, czy w ogóle
reagował, wpływał na mnie kojąco. Wpływał na to z pewnością
styl samej autorki, który obfitował w wiele poetyckich porównań,
czy metafor. Takich pisarzy ze świecą szukać (najlepiej niebieską
i o płomieniu tak intensywnym, że przyciągnie do siebie setki
ciem).
Jeśli
chodzi o pozostałych bohaterów, są naprawdę dobrze wykreowani
(szczególnie ci niebiescy). Przyznam, że brakowało mi więcej
odniesień do postaci drugoplanowych, ale biorąc pod uwagę ilość
informacji, które znalazły się w „Marzycielu”, jestem w stanie
zrozumieć, że mogłoby to wprowadzić chaos i odwiodłoby
czytelnika od głównych, wyjątkowo istotnych wątków. Jak na
książkę o podobnej tematyce, autorka świetnie poradziła sobie z
wyważeniem treści, z przedstawieniem odbiorcom najważniejszych
problemów postaci, czy samego Szlochu. W trakcie czytania wręcz
czuje się determinację, czy emocje niektórych bohaterów
(zaskakujące, że choć sama gardzę przemocą, wciąż powtarzałam
w duchu, żeby Lazlo porzucił w końcu swoją dobrotliwość i
przywalił temu, czy innemu bohaterowi).
Chwila,
chwila… Nie byłabym sobą, gdybym nie wspomniała o wątku
miłosnym. W „Marzycielu” takowy się rzecz jasna pojawia i,
mówiąc najzupełniej szczerze, wciąż jestem nim zauroczona. Nie
mamy tu wielkich uniesień, czy wyjątkowo płomiennych, miłosnych
deklaracji, jakich czytelnik mógłby się spodziewać po
przeczytaniu pierwszych kilkudziesięciu, kilkuset stron, jednak
wciąż jest to element, który porusza. Przyznam, że nie wyobrażam
sobie, aby Laini Taylor poprowadziła ów wątek w innym kierunku –
dodała doń pikanterii, czy wymuszonych szczegółów.
Paradoksalnie, brakiem przesadnych miłosnych ekscesów,
„Marzycielowi” udało się zaspokoić moją romantyczną duszę.
Jestem jak najbardziej zadowolona i usatysfakcjonowana, jeśli chodzi
o to, co znalazłam w książce.
Na
tym etapie ktoś spostrzegawczy, z pewnością zauważył, iż mimo
długości recenzji, nadal nie odniosłam się otwarcie do samej
fabuły. Był to zabieg celowy, podobnie bowiem jak w przypadku
recenzji „Pielgrzyma” nie zamierzam się nad nią zbytnio
rozwodzić. Chciałabym, aby każda z osób, która przeczyta ów
recenzję i jeszcze nie sięgnęła po „Marzyciela”, sama mogła
odkryć fabułę książki. Osobiście, nie miałam pojęcia, czego
się po niej spodziewać i zostałam mile zaskoczona. Mimo iż
stwierdziłam powyżej, że treść nie jest wyjątkowo
nieprzewidywalna, pozwala odbiorcy naprawdę dobrze się bawić. To
jedna z tych historii, z którymi trzeba się zapoznać samemu, aby w
pełni je „poczuć”. Podejść do niej jak Lazlo, zaryzykować i
odkryć to, co najbardziej ukryte.
Podsumowując:
„Marzyciel” Laini Taylor to jedna z tych powieści, które po
prostu TRZEBA przeczytać. Wprawdzie nie mogę nikogo do tego zmusić,
czy przedłużać recenzji, wymieniając każdą jej zaletę, ale
jeśli miałabym tworzyć listę moich ulubionych lektur, z pewnością
właśnie ta zajęłaby jedną z wyższych pozycji. To „wymarzona”
książka dla każdego miłośnika fantastyki, książek i pięknego
stylu pisania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz