„[…]
to trochę dziwne przyjaźnić się z kimś i nigdy go nie spotkać.
Ponieważ mam wrażenie, że się zaprzyjaźniliśmy – zresztą jak
mogłoby być inaczej, skoro stale dzielimy tę samą przestrzeń.”
fragment
książki „Współlokatorzy”
Gdyby
jakiś czas temu ktoś powiedział mi, że przeczytam książkę,
której fabuła będzie się opierała na dzieleniu przez dwie
kompletnie nieznane sobie osoby jednego łóżka, a w dodatku będę
się przy niej naprawdę dobrze bawić, to uznałabym to
prawdopodobnie za kiepski żart. Z reguły ja i romanse trzymamy się
od siebie z daleka. Rzadko wybieram tego tupu lektury, więc tym
większe odczułam zdziwienie, kiedy widząc zapowiedź
„Współlokatorów” momentalnie przyciągnął mnie ich opis.
Koniec końców uznałam, że skoro już Beth O’Leary udało się
mnie zainteresować, warto by dać jej szansę. I wiecie co? Nie
zawiodłam się.
„Tiffy
rozstała się z chłopakiem i szuka teraz taniego mieszkania, w
którym mogłaby się poczuć samodzielna. Leon pracuje na nocne
zmiany w szpitalu i na gwałt potrzebuje pieniędzy. Szkopuł w tym,
że najcenniejszą rzeczą, którą ma do zaoferowania jest
niewielkie mieszkanie i… łóżko, które mógłby dzielić z
potencjalnym współlokatorem. Jedno łóżko, dla dwóch kompletnie
obcych sobie ludzi.
Umowa,
choć specyficzna i już na pierwszy rzut oka podejrzana, wydaje się
zaskakująco korzystna. Tiffy i Leon nigdy się nie spotkają. Ona
będzie w mieszkaniu wieczorami, on z kolei w trakcie dnia. Układ
idealny? Owszem. Przynajmniej do momentu, gdy para nie zaczyna pisać
do siebie liścików, gotować dla siebie, a nawet dzielić się
tajemnicami i problemami sercowymi.
Czy
można zapałać uczuciem do kogoś, kogo nigdy się nie widziało?”
Przyznam
szczerze: „Współlokatorzy” to książka, która zdobyła moje
serce i umysł. Uściślając: umysł, ponieważ po zaledwie chwili
czytania, zorientowałam się, że jestem już w połowie lektury i w
żadnym wypadku nie mam jej dosyć, a wręcz nurtuje mnie, co wydarzy
się na kolejnych stronach. Serce natomiast, gdyż z mojej twarzy ani
na moment nie schodził uśmiech, a po zakończeniu historii Leona i
Tiffy musiałam przyznać sama przed sobą, że doskonale się
bawiłam i spokojnie mogłabym pochłonąć jeszcze przynajmniej
dwieście stron tej zabawnej opowieści. Dawno nie uśmiechałam się
tak często w trakcie czytania tak skromnej na pozór książki.
Zacznijmy
od tego, co prawdopodobnie okaże się dla czytelników
najistotniejsze, czyli od wątku miłosnego. Ciężko byłoby się
bez niego obejść w przypadku tego gatunku, więc zakładam, że
nikomu nie jest nawet potrzebna wzmianka, że „Współlokatorzy”
są jak pączek, który został obficie nadziany dżemem i już po
pierwszym gryzie, człowiek uświadamia sobie, że zaraz będzie miał
w nim całe palce. Uczucia wyzierają z tej historii niemal jak taki
słodki dżem. Tiffy emanuje pozytywną energią i szybko zaskarbia
sobie sympatię nieśmiałego, łagodnego Leona. Leon z kolei
przyciąga Tiffy opanowaniem i opiekuńczością, którą młoda
kobieta utożsamiała do tej pory wyłącznie z toksycznym
przywiązaniem do byłego partnera. Z pozoru dwójkę głównych
bohaterów różni wszystko – począwszy od trybu życia, na
charakterze kończąc. Nie są do siebie podobni pod żadnym
względem, a jednak, kiedy zaczynają pisać do siebie liściki,
okazuje się, że istnieje wiele rzeczy, które ich łączą. Ów
wiadomości są ogniwem, które spaja ich na każdej płaszczyźnie i
powoli uświadamia, że trzeba kogoś naprawdę dobrze poznać, aby
spróbować go zrozumieć. Za sprawą wiadomości, które zostawiają
sobie protagoniści, czytelnik jest skłonny uwierzyć w tę
stopniowo rozwijającą się relacje.
Jeśli
mówimy już o bohaterach, ci drugoplanowi również doskonale
odgrywają swoje role. Każdy z nich ma swój konkretny charakter,
dzięki czemu czytelnik faktycznie potrafi ich od siebie odróżnić.
Na uwagę zasługuje zwłaszcza postać byłego chłopaka Tiffy,
którego kreację uważam za wyjątkowo przemyślaną. Moim jedynym
zarzutem będzie w tym wypadku to, iż uważam, że nie do końca
wykorzystano jego potencjał. Naprawdę liczyłam, że na łamach
książki ten konkretny mężczyzna pojawi się co najmniej jeszcze
kilka razy. Oczywiście ze względu na humorystyczny, jak również
lekki charakter historii rozumiem decyzję autorki, aby ograniczyć
jego „występy”. Sądzę jednak mimo wszystko, że skoro Beth
O’Leary zdecydowała się poruszyć we „Współlokatorach”
takie, a nie inne motywy, powinna być bardziej konsekwentna i
dokładniej się w nie wdrożyć. W ostateczności bowiem ów eks
okazuje się przede wszystkim dobrą podstawą do wytłumaczenia
nadszarpniętej psychiki Tiffy, a także do spotęgowania emocji w
okolicy finału książki. Jako że summa summarum jest to bohater
barwny pod względem psychologicznym, ujmę to w ten sposób:
brakowało mi rozwiązania paru sytuacji z większym, dosadnym
przytupem.
Prócz
bohaterów, na uwagę zasługuje sposób prowadzenia narracji. Nie
wspomniałam wcześniej, ale we „Współlokatorach” mamy opis
wydarzeń jednej linii czasowej zarówno z perspektywy głównej
bohaterki, jak i głównego męskiego bohatera. Przyznam, że zabieg
ten wyjątkowo mi się spodobał i pozwolił lepiej poznać sposób
myślenia obu stron: dzięki niemu miałam wgląd w poszczególne
decyzje protagonistów, rozumiemy ich uczucia, a także drobne
wątpliwości. Niemniej jednak nie pojmuję do końca, dlaczego
dialogi w rozdziałach z perspektywy Leona zostały przedstawione w
taki, a nie inny sposób (np.: Ja: „wypowiedź”, Ktoś:
„wypowiedź”). Nie zrozumcie mnie źle. Nie uważam poniekąd,
aby przeszkadzały one w odbiorze książki, według mnie
zdecydowanie tłumiły one jednak emocje, które pojawiały się w
niektórych kluczowych fragmentach. W rozdziałach Leona brakowało
mi uczuć innych osób. Jeśli sam bohater nie nakreślił ich na
podstawie swoich obserwacji, pozostawały mi wyłącznie spekulacje,
co może przeżywać dana osoba z jego otoczenia. Mnie nie sprawiło
to aż tak dużego problemu, ale zdaję sobie sprawę, że podobny
zabieg może być uciążliwy dla co poniektórych czytelników.
„Współlokatorzy”
to pozycja zdecydowanie zwodnicza, aczkolwiek wyjątkowo to
stwierdzenie nie ma tu ani trochę negatywnego wydźwięku. Historia
Leona i Tiffy wydaje się na pierwszy rzut oka zaskakująco
niepozorna. To ciepła, lekka, zabawna opowieść opakowana w
minimalistyczną, aczkolwiek przyciągającą okładkę. Jest to
jednak również opowieść o akceptowaniu odmiennych , a mimo to na
swój sposób kompatybilnych charakterów. Opowieść o szkodliwym
wpływie, jaki potrafi mieć na nas osoba, którą wydaje nam się,
że darzymy silnym uczuciem. Słodka historia o gorzkim posmaku,
historia o pułapkach, jakie stawia na nas los, a które musimy
ominąć, aby w świecie pełnym manipulacji i niezdrowych relacji,
odnaleźć samych siebie i tych, którzy naprawdę są gotów stanąć
po naszej stronie. To piękna opowieść o przezwyciężaniu
zakorzenionego głęboko w sercu strachu i zamienianiu go w łzy
szczęścia. Opowieść o odkrywaniu miłości na nowo i o walce o
prawdę. Opowieść napisana w tak delikatny, subtelny sposób, że
czytelnik płynie przez nią jak przez spokojne morze. A kiedy w
końcu budzi się z przyjemnego snu, uświadamia sobie, że ani się
obejrzał, a już dotarł do portu.
Podsumowując:
„Współlokatorzy” zdecydowanie kwalifikują się do tego rodzaju
książek, do których podchodzę sceptycznie, a które w ostatecznym
rozrachunku okazują się małymi perełkami. Dawno nie bawiłam się
aż tak dobrze podczas lektury i przyznaję z ręką na sercu, że
większość mankamentów, na które zwróciłam uwagę w powyższej
recenzji, ani trochę nie przekłada się na ilość czerpanej z
lektury przyjemności. Spokojnie mogę polecić wszystkim tę
pozycję, a jeśli kogoś udało mi się zainteresować, ma ona swoją
premierę już 15 maja.
Na
zakończenie pragnę jeszcze podziękować wydawnictwu Albatros za
możliwość przedpremierowego zapoznania się z książką. Z niecierpliwością czekam na więcej podobnych lektur.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz