czwartek, 2 maja 2019

"Współlokaotrzy" Beth O'Leary | Wyd. Albatros | Recenzja przedpremierowa


 
[] to trochę dziwne przyjaźnić się z kimś i nigdy go nie spotkać. Ponieważ mam wrażenie, że się zaprzyjaźniliśmy – zresztą jak mogłoby być inaczej, skoro stale dzielimy tę samą przestrzeń.

fragment książki „Współlokatorzy”

Gdyby jakiś czas temu ktoś powiedział mi, że przeczytam książkę, której fabuła będzie się opierała na dzieleniu przez dwie kompletnie nieznane sobie osoby jednego łóżka, a w dodatku będę się przy niej naprawdę dobrze bawić, to uznałabym to prawdopodobnie za kiepski żart. Z reguły ja i romanse trzymamy się od siebie z daleka. Rzadko wybieram tego tupu lektury, więc tym większe odczułam zdziwienie, kiedy widząc zapowiedź „Współlokatorów” momentalnie przyciągnął mnie ich opis. Koniec końców uznałam, że skoro już Beth O’Leary udało się mnie zainteresować, warto by dać jej szansę. I wiecie co? Nie zawiodłam się.

Tiffy rozstała się z chłopakiem i szuka teraz taniego mieszkania, w którym mogłaby się poczuć samodzielna. Leon pracuje na nocne zmiany w szpitalu i na gwałt potrzebuje pieniędzy. Szkopuł w tym, że najcenniejszą rzeczą, którą ma do zaoferowania jest niewielkie mieszkanie i… łóżko, które mógłby dzielić z potencjalnym współlokatorem. Jedno łóżko, dla dwóch kompletnie obcych sobie ludzi.

Umowa, choć specyficzna i już na pierwszy rzut oka podejrzana, wydaje się zaskakująco korzystna. Tiffy i Leon nigdy się nie spotkają. Ona będzie w mieszkaniu wieczorami, on z kolei w trakcie dnia. Układ idealny? Owszem. Przynajmniej do momentu, gdy para nie zaczyna pisać do siebie liścików, gotować dla siebie, a nawet dzielić się tajemnicami i problemami sercowymi.

Czy można zapałać uczuciem do kogoś, kogo nigdy się nie widziało?”

Przyznam szczerze: „Współlokatorzy” to książka, która zdobyła moje serce i umysł. Uściślając: umysł, ponieważ po zaledwie chwili czytania, zorientowałam się, że jestem już w połowie lektury i w żadnym wypadku nie mam jej dosyć, a wręcz nurtuje mnie, co wydarzy się na kolejnych stronach. Serce natomiast, gdyż z mojej twarzy ani na moment nie schodził uśmiech, a po zakończeniu historii Leona i Tiffy musiałam przyznać sama przed sobą, że doskonale się bawiłam i spokojnie mogłabym pochłonąć jeszcze przynajmniej dwieście stron tej zabawnej opowieści. Dawno nie uśmiechałam się tak często w trakcie czytania tak skromnej na pozór książki.

Zacznijmy od tego, co prawdopodobnie okaże się dla czytelników najistotniejsze, czyli od wątku miłosnego. Ciężko byłoby się bez niego obejść w przypadku tego gatunku, więc zakładam, że nikomu nie jest nawet potrzebna wzmianka, że „Współlokatorzy” są jak pączek, który został obficie nadziany dżemem i już po pierwszym gryzie, człowiek uświadamia sobie, że zaraz będzie miał w nim całe palce. Uczucia wyzierają z tej historii niemal jak taki słodki dżem. Tiffy emanuje pozytywną energią i szybko zaskarbia sobie sympatię nieśmiałego, łagodnego Leona. Leon z kolei przyciąga Tiffy opanowaniem i opiekuńczością, którą młoda kobieta utożsamiała do tej pory wyłącznie z toksycznym przywiązaniem do byłego partnera. Z pozoru dwójkę głównych bohaterów różni wszystko – począwszy od trybu życia, na charakterze kończąc. Nie są do siebie podobni pod żadnym względem, a jednak, kiedy zaczynają pisać do siebie liściki, okazuje się, że istnieje wiele rzeczy, które ich łączą. Ów wiadomości są ogniwem, które spaja ich na każdej płaszczyźnie i powoli uświadamia, że trzeba kogoś naprawdę dobrze poznać, aby spróbować go zrozumieć. Za sprawą wiadomości, które zostawiają sobie protagoniści, czytelnik jest skłonny uwierzyć w tę stopniowo rozwijającą się relacje.

Jeśli mówimy już o bohaterach, ci drugoplanowi również doskonale odgrywają swoje role. Każdy z nich ma swój konkretny charakter, dzięki czemu czytelnik faktycznie potrafi ich od siebie odróżnić. Na uwagę zasługuje zwłaszcza postać byłego chłopaka Tiffy, którego kreację uważam za wyjątkowo przemyślaną. Moim jedynym zarzutem będzie w tym wypadku to, iż uważam, że nie do końca wykorzystano jego potencjał. Naprawdę liczyłam, że na łamach książki ten konkretny mężczyzna pojawi się co najmniej jeszcze kilka razy. Oczywiście ze względu na humorystyczny, jak również lekki charakter historii rozumiem decyzję autorki, aby ograniczyć jego „występy”. Sądzę jednak mimo wszystko, że skoro Beth O’Leary zdecydowała się poruszyć we „Współlokatorach” takie, a nie inne motywy, powinna być bardziej konsekwentna i dokładniej się w nie wdrożyć. W ostateczności bowiem ów eks okazuje się przede wszystkim dobrą podstawą do wytłumaczenia nadszarpniętej psychiki Tiffy, a także do spotęgowania emocji w okolicy finału książki. Jako że summa summarum jest to bohater barwny pod względem psychologicznym, ujmę to w ten sposób: brakowało mi rozwiązania paru sytuacji z większym, dosadnym przytupem.

Prócz bohaterów, na uwagę zasługuje sposób prowadzenia narracji. Nie wspomniałam wcześniej, ale we „Współlokatorach” mamy opis wydarzeń jednej linii czasowej zarówno z perspektywy głównej bohaterki, jak i głównego męskiego bohatera. Przyznam, że zabieg ten wyjątkowo mi się spodobał i pozwolił lepiej poznać sposób myślenia obu stron: dzięki niemu miałam wgląd w poszczególne decyzje protagonistów, rozumiemy ich uczucia, a także drobne wątpliwości. Niemniej jednak nie pojmuję do końca, dlaczego dialogi w rozdziałach z perspektywy Leona zostały przedstawione w taki, a nie inny sposób (np.: Ja: „wypowiedź”, Ktoś: „wypowiedź”). Nie zrozumcie mnie źle. Nie uważam poniekąd, aby przeszkadzały one w odbiorze książki, według mnie zdecydowanie tłumiły one jednak emocje, które pojawiały się w niektórych kluczowych fragmentach. W rozdziałach Leona brakowało mi uczuć innych osób. Jeśli sam bohater nie nakreślił ich na podstawie swoich obserwacji, pozostawały mi wyłącznie spekulacje, co może przeżywać dana osoba z jego otoczenia. Mnie nie sprawiło to aż tak dużego problemu, ale zdaję sobie sprawę, że podobny zabieg może być uciążliwy dla co poniektórych czytelników.
Współlokatorzy” to pozycja zdecydowanie zwodnicza, aczkolwiek wyjątkowo to stwierdzenie nie ma tu ani trochę negatywnego wydźwięku. Historia Leona i Tiffy wydaje się na pierwszy rzut oka zaskakująco niepozorna. To ciepła, lekka, zabawna opowieść opakowana w minimalistyczną, aczkolwiek przyciągającą okładkę. Jest to jednak również opowieść o akceptowaniu odmiennych , a mimo to na swój sposób kompatybilnych charakterów. Opowieść o szkodliwym wpływie, jaki potrafi mieć na nas osoba, którą wydaje nam się, że darzymy silnym uczuciem. Słodka historia o gorzkim posmaku, historia o pułapkach, jakie stawia na nas los, a które musimy ominąć, aby w świecie pełnym manipulacji i niezdrowych relacji, odnaleźć samych siebie i tych, którzy naprawdę są gotów stanąć po naszej stronie. To piękna opowieść o przezwyciężaniu zakorzenionego głęboko w sercu strachu i zamienianiu go w łzy szczęścia. Opowieść o odkrywaniu miłości na nowo i o walce o prawdę. Opowieść napisana w tak delikatny, subtelny sposób, że czytelnik płynie przez nią jak przez spokojne morze. A kiedy w końcu budzi się z przyjemnego snu, uświadamia sobie, że ani się obejrzał, a już dotarł do portu.

Podsumowując: „Współlokatorzy” zdecydowanie kwalifikują się do tego rodzaju książek, do których podchodzę sceptycznie, a które w ostatecznym rozrachunku okazują się małymi perełkami. Dawno nie bawiłam się aż tak dobrze podczas lektury i przyznaję z ręką na sercu, że większość mankamentów, na które zwróciłam uwagę w powyższej recenzji, ani trochę nie przekłada się na ilość czerpanej z lektury przyjemności. Spokojnie mogę polecić wszystkim tę pozycję, a jeśli kogoś udało mi się zainteresować, ma ona swoją premierę już 15 maja.

Na zakończenie pragnę jeszcze podziękować wydawnictwu Albatros za możliwość przedpremierowego zapoznania się z książką. Z niecierpliwością czekam na więcej podobnych lektur.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz