(Na wstępie zaznaczę, że wywiad przeprowadzała ze mną moja znajoma na potrzeby zajęć. Ponieważ zawiera on o mnie dużo ciekawych informacji, pomyślałam, że dodam go na bloga, abyście mogli mnie lepiej poznać :D)
"Wywiad zaczynamy po południu.
Monika właśnie skończyła zajęcia, więc umawiamy się u mnie w
mieszkaniu. Ponieważ jest dosyć chłodno, gdy tylko przyjeżdża,
częstuję ją herbatą z pigwą. Ja jeszcze przez chwilę
przygotowuję się do przeprowadzenia naszej rozmowy, ona popija
ciepły napój i częstuje się leżącymi na stoliku pistacjami.
Jakiś czas rozmawiamy o rzeczach niezwiązanych z naszą rozmową.
Monika żartuje pod nosem, że nie wie, jak to wyjdzie. Mówi, że
dużo lepiej wychodzi jej przelewanie myśli na papier, niż
spontaniczne, natychmiastowe odpowiadanie na moje pytania. Uspokajam
ją, że będziemy po prostu dalej rozmawiać, tyle że o pisaniu i o
jej książce. Monika jest bowiem tegoroczną debiutantką. Wydała
za pośrednictwem internetowego wydawnictwa swoją pierwszą książkę
pt.: „Przebudzenie. Córka Wiatru”."
– To twoja pierwsza książka
i zdecydowałaś się wydać ją pod pseudonimem Cherie Dale. Nie
byłaś pewna swojej twórczości? A może nie chciałaś, żeby inni
dowiedzieli się, że wydajesz książkę?
M: Skądże. Nigdy nie miałam
problemu z tym, że moi znajomi mogą się dowiedzieć o tym, że
piszę. Nigdy nie kryłam się z moją pasją. Wręcz przeciwnie. Nie
zdziwiłabym się, gdyby to była pierwsza rzecz, o której
pomyśleliby moi dawni i obecni przyjaciele, gdyby zapytano ich, co
jest najbardziej charakterystyczne dla mojej osoby. Pisanie. Nie raz
katowałam ich swoimi przemyśleniami, czy pytaniami, co sądzą na
temat danego fragmentu moich, w cudzysłowie, książek. Teraz tego
nie robię, ale dawniej aż do przesady obnosiłam się ze swoimi
zainteresowaniami. Można powiedzieć, że byłam z siebie
niesamowicie dumna.
– Więc jak to było z tym
pseudonimem? Dlaczego właściwie wybrałaś go zamiast własnego
imienia i nazwiska?
M: Z wielu, a konkretnie z trzech
powodów. Ten pierwszy i najbardziej mi bliski to fakt, że moje
nazwisko jakoś gryzie mi się z gatunkiem, w jakim najczęściej się
poruszam, czyli fantastyką. Bardziej pasował mi pseudonim. Druga
sprawa to fakt, że pod pseudonimem zna mnie grono moich odbiorców,
które zdążyło się zebrać jeszcze nim wydałam „Przebudzenie”.
Chciałam ułatwić im odnalezienie książki i mnie, jako autorki.
Choć nie kryję się z nazwiskiem, większość osób przyzwyczaiło
się do Cherrich lub Cherie Dale, nie do Moniki Mąki.
– Mówiłaś o trzech
powodach, a wymieniłaś dwa. Jaki jest więc ten trzeci?
M: Możesz zgadywać.
– Polskie nazwisko?
M: Polskie nazwisko. Choć bardzo
nad tym ubolewam, w obecnych czasach wiele osób przyznaje się do
tego, że nie chce sięgać po swoich rodzimych autorów, bo ci
„zagraniczni” są ciekawsi. Nie zgadzam się z tym, ale
równocześnie nie mogę zaprzeczać statystykom. Czytelnicy dużo
częściej wybierają książki, których autorzy mają angielskie
nazwiska i z reguły tylko na takich zatrzymują wzrok, kiedy szukają
czegoś do czytania w księgarniach. Znam wiele autorek, które
zdecydowały się na pseudonim właśnie z tego jednego powodu. To
bolesne, ale prawdziwe. Rynkiem książkowym rządzą czytelnicy. A
jeśli czytelnik nie chce sięgać po polskich autorów, to polscy
autorzy muszą kombinować.
– A więc Cherie Dale... Czy
to coś oznacza?
M: Tak. Uwielbiam symbolizm. Mój
pseudonim powstał… w gruncie rzeczy przypadkowo. Na początku
publikowałam swoje teksty na wattpadzie, platformie dla
początkujących autorów, a ponieważ przy rejestracji wymagano
nazwy użytkownika, wymyśliłam, że będę nazywała się
„Cherrich” od przerobionego angielskiego słowa „Cherish” co
oznacza między innymi „żywić”, „pielęgnować”,
„umiłować”, czy „troszczyć się”. Chciałam, aby moja
osoba i moje teksty kojarzyły się właśnie z tymi określeniami. Z
tym, że uwielbiam swoich czytelników i chcę o nich dbać, więc
biorę sobie do serca wszystkie ich uwagi. Później, na potrzeby
wydania książki, zmodyfikowałam swój pseudonim do Cherie Dale.
Cherie od wspomnianego „Cherrich”, a Dale od miasta ze stworzonej
przez J.R.R. Tolkiena mitologii Śródziemia. Można powiedzieć, że
mam ogromny sentyment do Hobbita i Władców Pierścienia. W
dzieciństwie zawsze w niedziele oglądaliśmy z rodzicami kolejne
części trylogii, a gdy wyszedł Hobbit, co roku chodziliśmy
wszyscy razem na kolejne części. Można powiedzieć, że to taki
mój dyskretny hołd dla fantastyki.

– Pamiętasz swoją pierwszą
historię, którą spisałaś?
M: Oczywiście! Odkąd pamiętam,
zapisuje wszystkie swoje opowiadania w najróżniejszych, książkowych
folderach. Obecnie mam ich na pulpicie laptopa bodajże pięćdziesiąt
dwa. Niektóre dłuższe, niektóre krótsze. Do niektórych wrócę,
niektóre trzymam, bo lubię do nich wracać. Jeśli chodzi o
historię, która to wszystko zaczęła… tak. Pamiętam ją i po
dziś dzień mam do niej ogromny sentyment. Chyba każdy pisarz,
który zaczyna swoją przygodę z tworzeniem, trzyma gdzieś swoje
najwcześniejsze teksty. Nie są to arcydzieła. To najbardziej
stereotypowe i banalne historie, w których z reguły taki autor sam
siebie podstawia jako głównego bohatera. Jeśli o mnie chodzi,
pierwsze „dzieło”, które wyszło spod mojej ręki, miało jakoś
pięć stron. Oczywiście ja byłam główną bohaterką, miałam
trzy imiona – kiedyś miałam na tym punkcie obsesje, bo
zazdrościłam koleżankom, które miały drugie imiona – siostry i
dwie wredne kuzynki, które przyjechały do mnie na święta. Fabuła
opierała się na tym, że dostałam w prezencie pieska o bardzo
dźwięcznym imieniu Bobo (śmiech) i te kuzynki były o niego
zazdrosne. Przyznaję, że to opowiadanie nie należało do
wybitnych, ale lubię do niego czasami wracać, żeby udowodnić
samej sobie, że coś to pisanie mi jednak daje. Widzę progres, jaki
zrobiłam, to, że te wszystkie lata, które poświęciłam na
pisanie mimo wszystko wpłynęły na mój styl pisania i sposób
patrzenia na opowiadane przeze mnie historie.
– Jak chyba każdy autor,
prócz pisania uwielbiasz także czytać. Czy wydając fantastykę
skupiasz się tylko na czytaniu tego rodzaju opowiadań?
M: W żadnym razie. Jasne, czytam
dużo… bardzo dużo fantastyki, ale wcale nie ograniczam się tylko
do tego gatunku. Sięgam po wszystkie rodzaje książek prócz
horrorów i książek stricte historycznych. Fascynuje mnie to, że
każdy autor ma swój indywidualny styl i potrafi w ciekawy sposób
opisać historie, za które ja pewnie zabrałabym się od zupełnie
innej strony. Bo wiesz, pisarz czyta zupełnie inaczej, niż typowy
czytelnik. Czytelnika interesuje przede wszystkim fabuła, a dopiero
w drugiej kolejności język książki. W moim przypadku jest na
odwrót. Potrafię przez kilkanaście minut analizować jedną stronę
danej powieści, bo na przykład zainteresuje mnie jakiś opis, lub
fakt, jak naturalnie przychodzi bohaterom prowadzenie dialogu. Myślę,
że właśnie dlatego sięgam przede wszystkim po książki
fantastyczne. Bo w nich autorzy mają największe pole do popisu, a
początkujący twórcy mogą się od nich uczyć. Fantastyka ma to do
siebie, że bardzo pobudza wyobraźnie i zawsze potrafi mnie czymś
zaskoczyć. Przez to też bardzo długo wzbraniałam się przed
czytaniem na przykład: romansów, uważając je za niego zbyt
schematyczne.
– Czyli to fantasy skłoniło
cię do napisania książki z tego gatunku?
M: Zaczęłam pisać fantastykę,
dlatego, że nie ograniczają mnie żadne, typowe dla innych gatunków
zasady. Fantastyka to wymysł, coś, nad czym to sam autor ma
największą kontrolę i może modyfikować swoje uniwersa do granic
możliwości. Pisząc fantastykę nie muszę sprawdzać w Internecie,
czy innych książkach, czy w danym mieście jest ten i ten budynek
lub czy dany strój, czy zachowanie pasowałyby do konkretnej epoki.
Mogę wymyślać daty, bohaterów, pokręcone światy. Ja jestem
panem tego wszystkiego i nic mnie nie ogranicza. Myślę, że to jest
najpiękniejsze w pisaniu fantasy. Wolność i dowolność.
– No dobrze, a jak to jest z
samym pisaniem? Zaczynając swoją powieść, miałaś dokładny
plan, o czym będziesz pisała?
M: Co prawda powinnam, ale nie,
nie miałam. I to jest w sumie właśnie niesamowite, bo zawsze
podświadomie wiem, co robić i o czym pisać. Gdy zaczynałam
publikować swoje teksty na Wattpadzie i zaczęły się cieszyć
popularnością wśród innych użytkowników, sporo osób pytało,
skąd właściwie czerpię pomysły i czy mam wszystko z góry
zaplanowane, że wcale się nie gubię. A ja zawsze ze śmiechem
odpowiadałam, że nie. Wszystko, co piszę, to z reguły czysta
improwizacja. Czasami mam zarys fabuły, bo w głowie kiełkuje jakiś
pomysł na początek opowieści, ale w większości przypadków lecę
na żywioł. Wszystko wychodzi, jak to mówią, w praniu. A właściwie
w trakcie pisania. Za pisanie każdej z moich opowieści zabieram się
wyjątkowo spontanicznie. Potrafię wrócić z kina po jakimś filmie
i stwierdzić, że muszę od razu zasiąść do laptopa i coś
napisać, bo soundtrack zainspirował mnie do napisania czegoś
zupełnie nowego. Mogę śmiało powiedzieć, że do napisania wielu
moich opowiadań skłoniły mnie różne, ciekawe emocje. A przecież
emocje nie mają scenariuszy.
– Ile z reguły zajmuje ci
pisanie?
M: Jeśli chodzi o „Przebudzenie”
zaczęłam je pisać jeszcze w liceum, czyli około sześć lat temu.
Wtedy też je skończyłam. Zajęło mi to około dwóch lat, nie
wliczając w to późniejszych poprawek i korekt. Przyznam, że był
to bardzo trudny okres w moim życiu, jeśli chodzi o pisanie, bo
wiadomo: brak czasu, ciągłe przypominanie, że zbliża się matura,
no i stres. Mojej mamie nie podobało się, że tyle czasu siedziałam
przed laptopem i wstawałam do szkoły zmęczona. Wielokrotnie
miałam jej za złe to, że bez przerwy zmuszała mnie do nauki,
kiedy ja akurat chciałam pisać. Bolało to, że choć akceptuje
moją niecodzienną jak na wiek nastoletni pasję, nie pozwala mi się
jej oddawać w pełni, twierdząc, że i tak nic z tego pewnie nie
wyjdzie, bo z pisarstwa nie da się wyżyć i i tak będę musiała
znaleźć w przyszłości „normalną” pracę.
– Teraz, jak już udało ci
się wydać książkę, uważasz, że to ty miałaś rację?
M: Nie wiem. Z perspektywy czasu
wiem tylko, że gdyby nie moja mama, nie uczyłabym się pewnie w
ogóle. Pisanie zabiera bardzo dużo czasu, a komuś, kogo to aż do
tego stopnia fascynuje, bardzo ciężko jakoś to wszystko
rozgraniczyć.
– Piszesz często. Czy
miewasz kryzysy?
M: Wielokrotnie i myślę, że
każdy autor je ma, nie tylko ja. Wbrew pozorom, pisanie książek
nie jest takie proste, jak się wydaje. Wielu osobom wydaje się, że
pisarz siada przed otwartym plikiem tekstowym i zamienia się nagle w
Remigiusza Mroza, który pisze kilka książek rocznie. Nie. W
przypadku pisania nie jest tak, jak w przypadku pójścia na basen,
gdzie jeszcze nim wejdzie się do wody, można sobie ustalić, ile
przepłynie się basenów. Z pisaniem jest tak, że jednego dnia masz
wenę, zasiadasz przed laptopem i napiszesz… dwa zdania. A dlaczego
tak? Bo twój umysł ma cię w głębokim poważaniu i nie minie pięć
minut, a w twojej głowie już jest pustka. Jeszcze przed sekundą
miałaś w niej cały fragment, który chciałabyś opisać, a w
drugiej orientujesz się, że nie wiesz, od jakich słów zacząć.
Bo chcesz dać z siebie sto procent i opisać daną scenę najlepiej,
jak potrafisz. Ale nie wiesz, które słowa będą tymi
„najlepszymi”. I pojawia się konsternacja. I złość. I
przygnębienie, że znowu spędzisz pięć godzin przed laptopem, a
twoja historia nie ruszy dalej.
– Pamiętasz swój
największy kryzys?
Pamiętam, jak pisałam
„Przebudzenie” i zatrzymałam się na jednym, konkretnym
fragmencie. Strasznie zależało mi na tym, aby opisać go w
odpowiedni sposób, bo był jednym z tych ważniejszych fragmentów.
Nie pisałam wtedy przez miesiąc. Miesiąc! Codziennie siadałam
przed laptopem i byłam bliska załamania, bo nie mogłam sklecić
ani jednego sensownego zdania. Chciało mi się płakać, bo nie
wiedziałam, jak opisać tę jedną, tak istotną dla mnie scenę.
Wmawiałam sobie, że może nie mam odpowiednich umiejętności, że
dotarłam do granicy, której nie przeskoczę. To z kolei powodowało,
że nie mogłam nawet patrzeć na inne moje opowiadania. Kilka razy
przeszło mi przez myśl, że to nie dla mnie, że zamiast się
starać, lepiej będzie po prostu dać sobie spokój i w końcu
usunąć wszystkie te cholerne opowiadania. Ale nie potrafiłam. Bo
ja muszę pisać, wiesz? Kocham to całym sercem i nie wyobrażam
sobie, że mogłabym być z dala od mojego laptopa, czy jakiegoś
zeszytu i długopisu dłużej niż tydzień. Nawet na wyjazdy w góry
zawsze zabieram czysty zeszyt, bo pięć dni bez pisania to dla mnie
za dużo. Możesz sobie więc chyba wyobrazić, jak tamten miesiąc
się na mnie odbił.
– A jak to było w twoim
przypadku ze stresem? Martwiłaś się przed publikacją, a później
przed premierą swojej książki?
M: A jak myślisz? Autor i jego
książka jest trochę jak… nie wiem, powiedzmy, że jak taki dumny
rodzic i dziecko, które ma po raz pierwszy wystąpić w szkolnym
przedstawieniu. Chociaż rodzic jest niesamowicie dumny, stresuje się
dosłownie wszystkim. Autor tak samo. Kiedy wysyłałam swój tekst
do wydawnictwa, miałam aż za silne przeświadczenie o tym, że moją
książkę przeczyta ktoś, kto nie należy do mojej rodziny, czy
przyjaciół. Że jeśli przekroczę tę linię, to już nie wrócę,
bo moja historia pójdzie w świat. Jeśli się tak nad tym
zastanowić, nim wysłałam propozycję wydawniczą, chyba z tydzień
poświęciłam na rozmyślaniu, czy aby na pewno chcę to zrobić
(*śmiech*). Tak sobie myślę, że to już chyba wyższy poziom
tchórzostwa, kiedy jesteś tak blisko spełnienia największego
marzenia, ale boisz się, że faktycznie może się spełnić i
zastanawiasz się, czy nie lepiej zrezygnować. Ale tak właśnie
jest, jak człowiek zaczyna za dużo myśleć. Ja zaczęłam snuć
same najgorsze scenariusze. Bałam się, że zostanę skrytykowana,
że historia, której oddałam większą część swojego serca,
okaże się czymś bezwartościowym. Jeśli chodzi o premięrę,
bałam się odbioru mojej książki. Znałam co prawda opinie osób,
które czytały pierwsze wersje „Przebudzenia” na Wattpadzie, ale
mimo wszystko liczyłam się z tym, że nie każdemu przypadnie do
gustu.
M: Z pewnością nie spełniły
się te najgorsze scenariusze, bo książka została odebrana bardzo
dobrze. Mam cudownych patronów i czytelników, a choć czasami
zarzuca mi się, że piszę „zbyt obszernie”, nie spotkałam się
tak naprawdę z jeszcze żadną negatywną recenzją. „Przebudzenie”
otrzymuje dosyć wysokie oceny, a ja dostaje sporo wiadomości, że
książka przypadła wielu osobom do gustu i już chcieliby się
dowiedzieć, co będzie dalej. Jednej z moich patronek musiałam
nawet wysłać z okazji urodzin surową wersję drugiego tomu, bo
męczyła mnie, że chce wiedzieć, co się dzieje z bohaterami
(*śmiech). Można powiedzieć, że jestem zadowolona.
– Czy identyfikujesz się ze
swoimi bohaterami? Masz swoich ulubieńców? A może nie lubisz
jakichś postaci?
M: Jeśli chodzi o pierwsze
pytanie: i tak i nie. Identyfikuję się z bohaterami, ponieważ bez
nawiązania z nimi więzi, nie mogłabym w stu procentach oddać ich
charakterów, indywidualnych cech, emocji. Z drugiej strony wolałabym
tego uniknąć, ponieważ nie chcę przywiązać się do moich
postaci aż za bardzo. Wiem, że brzmi to dosyć dziwnie z ust
autora, ale tak jest lepiej. Według mnie, pisarz powinien umieć się
odciąć, żeby zachować własną osobowość i nie ingerować w
osobowość innych. Ja zawsze powtarzam, że moja rola, jako twórcy
danych bohaterów, skończyła się na tchnięciu w nich życia i
puszczeniu ich samopas w świat. Nie próbuję na siłę mieszać się
w ich decyzję, opisuję ich historie tak, jak sądzę, że
potoczyłyby się, gdyby sami mogli o wszystkim decydować. Właśnie
dlatego nie mam swoich ulubionych bohaterów i z reguły staram się
odciąć, gdy mam do podjęcia jakieś naprawdę trudne decyzje. Inna
sprawa, gdy opisuję akurat bardzo emocjonalne sceny. Raz, czy dwa
zdarzyło mi się bardzo przeżywać jakiś monolog bohatera, czy
dialog. W takich momentach robię, co mogę, aby być jak najbliżej
danej postaci i poczuć dokładnie to co ona.
– Wiemy, że 23 listopada
wychodzi druga część twojej książki. To już oficjalne. Mnie
jednak ciekawi, czy od samego początku miałaś w planach
podzielenie książki na dwie części.
M: Nie. Chciałam ją wydać w
jednym tomie, jednak wydawnictwo szybko wybiło mi ten pomysł z
głowy, tłumacząc, że nie byliby w stanie wydać książki, w
dodatku książki debiutanta, a więc ryzyko wzrosłoby wielokrotnie,
która liczy ponad tysiąc stron. „Przebudzenie” w gwoli
ścisłości liczyłoby ich około 1200. Nie dość, że tak obszerna
pozycja mogłaby zniechęcić czytelnika, to wydawnictwo poniosłoby
duże koszty druku. Nie było wyjścia. Po długich bataliach
zgodziłam się w końcu na podział książki na dwie części, choć
nie ukrywam, że bardzo nie lubię tego typu zabiegów. Lubię się
jednak pocieszać tym, że przez to mogę się nazywać „podwójną
debiutantką”.
– Czy masz jakieś rady dla
debiutujących autorów?
M: Najważniejsze to być
wytrwałym. Nie poddawać się mimo przeciwności losu. Pisanie to
trudna sztuka i trzeba się jej poświęcić w stu procentach. Każdy,
kto chce pisać, powinien to robić nie tylko ze względu na siebie,
ale i biorąc pod uwagę zdanie potencjalnych czytelników. Nie
powinno się tworzyć opowiadań ze względu na popularność, a już
na pewno nie po to, aby ktoś nas chwalił. Dopóki autorzy posiadają
pasję do pisania, niech starają się czerpać z niej garściami.
Niech przygotują się też na konsekwencje. Nie
zawsze nasze utwory będą się dobrze przyjmować, nie każdemu będą
się podobać i z pewnością znajdzie się ktoś, kto źle je oceni.
Prawdziwe pisarstwo to nie zabawa w kreowanie historii, to nie praca
na chwilę... To wiele wyrzeczeń, a także świadomość, iż
pogorszy się nam wzrok i zostaniemy samotni, ponieważ więcej czasu
będziemy spędzać przy laptopie, niż ze znajomymi. Ale jeśli ktoś
pisze, bo to kocha, bo to jego hobby i część jego życia, nigdy
nie będzie żałować, a żadne wyrzeczenia nie okażą się na tyle
okrutne, aby zrezygnował ze swojej pasji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz