piątek, 22 listopada 2019

Wywiad z debiutantem, czyli pisanie z perspektywy początkującego autora | "Cherie Dale"

 
(Na wstępie zaznaczę, że wywiad przeprowadzała ze mną moja znajoma na potrzeby zajęć. Ponieważ zawiera on o mnie dużo ciekawych informacji, pomyślałam, że dodam go na bloga, abyście mogli mnie lepiej poznać :D)
 
"Wywiad zaczynamy po południu. Monika właśnie skończyła zajęcia, więc umawiamy się u mnie w mieszkaniu. Ponieważ jest dosyć chłodno, gdy tylko przyjeżdża, częstuję ją herbatą z pigwą. Ja jeszcze przez chwilę przygotowuję się do przeprowadzenia naszej rozmowy, ona popija ciepły napój i częstuje się leżącymi na stoliku pistacjami. Jakiś czas rozmawiamy o rzeczach niezwiązanych z naszą rozmową. Monika żartuje pod nosem, że nie wie, jak to wyjdzie. Mówi, że dużo lepiej wychodzi jej przelewanie myśli na papier, niż spontaniczne, natychmiastowe odpowiadanie na moje pytania. Uspokajam ją, że będziemy po prostu dalej rozmawiać, tyle że o pisaniu i o jej książce. Monika jest bowiem tegoroczną debiutantką. Wydała za pośrednictwem internetowego wydawnictwa swoją pierwszą książkę pt.: „Przebudzenie. Córka Wiatru”."

To twoja pierwsza książka i zdecydowałaś się wydać ją pod pseudonimem Cherie Dale. Nie byłaś pewna swojej twórczości? A może nie chciałaś, żeby inni dowiedzieli się, że wydajesz książkę?

M: Skądże. Nigdy nie miałam problemu z tym, że moi znajomi mogą się dowiedzieć o tym, że piszę. Nigdy nie kryłam się z moją pasją. Wręcz przeciwnie. Nie zdziwiłabym się, gdyby to była pierwsza rzecz, o której pomyśleliby moi dawni i obecni przyjaciele, gdyby zapytano ich, co jest najbardziej charakterystyczne dla mojej osoby. Pisanie. Nie raz katowałam ich swoimi przemyśleniami, czy pytaniami, co sądzą na temat danego fragmentu moich, w cudzysłowie, książek. Teraz tego nie robię, ale dawniej aż do przesady obnosiłam się ze swoimi zainteresowaniami. Można powiedzieć, że byłam z siebie niesamowicie dumna.

Więc jak to było z tym pseudonimem? Dlaczego właściwie wybrałaś go zamiast własnego imienia i nazwiska?

M: Z wielu, a konkretnie z trzech powodów. Ten pierwszy i najbardziej mi bliski to fakt, że moje nazwisko jakoś gryzie mi się z gatunkiem, w jakim najczęściej się poruszam, czyli fantastyką. Bardziej pasował mi pseudonim. Druga sprawa to fakt, że pod pseudonimem zna mnie grono moich odbiorców, które zdążyło się zebrać jeszcze nim wydałam „Przebudzenie”. Chciałam ułatwić im odnalezienie książki i mnie, jako autorki. Choć nie kryję się z nazwiskiem, większość osób przyzwyczaiło się do Cherrich lub Cherie Dale, nie do Moniki Mąki.

Mówiłaś o trzech powodach, a wymieniłaś dwa. Jaki jest więc ten trzeci?

M: Możesz zgadywać.


Polskie nazwisko?

M: Polskie nazwisko. Choć bardzo nad tym ubolewam, w obecnych czasach wiele osób przyznaje się do tego, że nie chce sięgać po swoich rodzimych autorów, bo ci „zagraniczni” są ciekawsi. Nie zgadzam się z tym, ale równocześnie nie mogę zaprzeczać statystykom. Czytelnicy dużo częściej wybierają książki, których autorzy mają angielskie nazwiska i z reguły tylko na takich zatrzymują wzrok, kiedy szukają czegoś do czytania w księgarniach. Znam wiele autorek, które zdecydowały się na pseudonim właśnie z tego jednego powodu. To bolesne, ale prawdziwe. Rynkiem książkowym rządzą czytelnicy. A jeśli czytelnik nie chce sięgać po polskich autorów, to polscy autorzy muszą kombinować.

A więc Cherie Dale... Czy to coś oznacza? 

M: Tak. Uwielbiam symbolizm. Mój pseudonim powstał… w gruncie rzeczy przypadkowo. Na początku publikowałam swoje teksty na wattpadzie, platformie dla początkujących autorów, a ponieważ przy rejestracji wymagano nazwy użytkownika, wymyśliłam, że będę nazywała się „Cherrich” od przerobionego angielskiego słowa „Cherish” co oznacza między innymi „żywić”, „pielęgnować”, „umiłować”, czy „troszczyć się”. Chciałam, aby moja osoba i moje teksty kojarzyły się właśnie z tymi określeniami. Z tym, że uwielbiam swoich czytelników i chcę o nich dbać, więc biorę sobie do serca wszystkie ich uwagi. Później, na potrzeby wydania książki, zmodyfikowałam swój pseudonim do Cherie Dale. Cherie od wspomnianego „Cherrich”, a Dale od miasta ze stworzonej przez J.R.R. Tolkiena mitologii Śródziemia. Można powiedzieć, że mam ogromny sentyment do Hobbita i Władców Pierścienia. W dzieciństwie zawsze w niedziele oglądaliśmy z rodzicami kolejne części trylogii, a gdy wyszedł Hobbit, co roku chodziliśmy wszyscy razem na kolejne części. Można powiedzieć, że to taki mój dyskretny hołd dla fantastyki.

To może od początku. Co właściwie sprawiło, że zaczęłaś pisać?

M: Mój tata. To jemu zawdzięczam w dużej mierze to, że zakochałam się w pisaniu. Za dzieciaka byłam bardzo energicznym dzieckiem i nie dało się mnie w żaden sposób usadzić w miejscu. W akcie desperacji tata wymyślił, że spróbuje „wyciszyć” mnie i moją siostrę, opowiadając nam krótkie, wymyślone przez siebie historyjki o niejakim „Panu Krokusie”, takiej jego własnej wersji serialowego Jasia Fasoli. I wiesz co? Podziałało. Byłyśmy z moją siostra zafascynowane tymi jego opowieściami. On by się pewnie do tego nie przyznał, ale ma tak niezwykłą wyobraźnię, że gdyby zaczął przelew niektóre swoje pomysły na papier, przebiłby wielu poczytnych autorów. Ale ponieważ nie chciał tego robić, a już tym bardziej opowiadać historii Pana Krokua na co dzień, postanowiłam, że sama spróbuję pójść w jego ślady i zacząć tworzyć własne opowiadania. To właśnie dzięki tacie, dziewięcioletnia Monika, zamiast odpalić na komputerze jakąś grę, czy bajkę, włączyła program do pisania i zaczęła pisać swoje pierwsze, kiepskie teksty. I tak już zostało. Do dzisiaj.

Pamiętasz swoją pierwszą historię, którą spisałaś?

M: Oczywiście! Odkąd pamiętam, zapisuje wszystkie swoje opowiadania w najróżniejszych, książkowych folderach. Obecnie mam ich na pulpicie laptopa bodajże pięćdziesiąt dwa. Niektóre dłuższe, niektóre krótsze. Do niektórych wrócę, niektóre trzymam, bo lubię do nich wracać. Jeśli chodzi o historię, która to wszystko zaczęła… tak. Pamiętam ją i po dziś dzień mam do niej ogromny sentyment. Chyba każdy pisarz, który zaczyna swoją przygodę z tworzeniem, trzyma gdzieś swoje najwcześniejsze teksty. Nie są to arcydzieła. To najbardziej stereotypowe i banalne historie, w których z reguły taki autor sam siebie podstawia jako głównego bohatera. Jeśli o mnie chodzi, pierwsze „dzieło”, które wyszło spod mojej ręki, miało jakoś pięć stron. Oczywiście ja byłam główną bohaterką, miałam trzy imiona – kiedyś miałam na tym punkcie obsesje, bo zazdrościłam koleżankom, które miały drugie imiona – siostry i dwie wredne kuzynki, które przyjechały do mnie na święta. Fabuła opierała się na tym, że dostałam w prezencie pieska o bardzo dźwięcznym imieniu Bobo (śmiech) i te kuzynki były o niego zazdrosne. Przyznaję, że to opowiadanie nie należało do wybitnych, ale lubię do niego czasami wracać, żeby udowodnić samej sobie, że coś to pisanie mi jednak daje. Widzę progres, jaki zrobiłam, to, że te wszystkie lata, które poświęciłam na pisanie mimo wszystko wpłynęły na mój styl pisania i sposób patrzenia na opowiadane przeze mnie historie.

Jak chyba każdy autor, prócz pisania uwielbiasz także czytać. Czy wydając fantastykę skupiasz się tylko na czytaniu tego rodzaju opowiadań?

M: W żadnym razie. Jasne, czytam dużo… bardzo dużo fantastyki, ale wcale nie ograniczam się tylko do tego gatunku. Sięgam po wszystkie rodzaje książek prócz horrorów i książek stricte historycznych. Fascynuje mnie to, że każdy autor ma swój indywidualny styl i potrafi w ciekawy sposób opisać historie, za które ja pewnie zabrałabym się od zupełnie innej strony. Bo wiesz, pisarz czyta zupełnie inaczej, niż typowy czytelnik. Czytelnika interesuje przede wszystkim fabuła, a dopiero w drugiej kolejności język książki. W moim przypadku jest na odwrót. Potrafię przez kilkanaście minut analizować jedną stronę danej powieści, bo na przykład zainteresuje mnie jakiś opis, lub fakt, jak naturalnie przychodzi bohaterom prowadzenie dialogu. Myślę, że właśnie dlatego sięgam przede wszystkim po książki fantastyczne. Bo w nich autorzy mają największe pole do popisu, a początkujący twórcy mogą się od nich uczyć. Fantastyka ma to do siebie, że bardzo pobudza wyobraźnie i zawsze potrafi mnie czymś zaskoczyć. Przez to też bardzo długo wzbraniałam się przed czytaniem na przykład: romansów, uważając je za niego zbyt schematyczne.

Czyli to fantasy skłoniło cię do napisania książki z tego gatunku?

M: Zaczęłam pisać fantastykę, dlatego, że nie ograniczają mnie żadne, typowe dla innych gatunków zasady. Fantastyka to wymysł, coś, nad czym to sam autor ma największą kontrolę i może modyfikować swoje uniwersa do granic możliwości. Pisząc fantastykę nie muszę sprawdzać w Internecie, czy innych książkach, czy w danym mieście jest ten i ten budynek lub czy dany strój, czy zachowanie pasowałyby do konkretnej epoki. Mogę wymyślać daty, bohaterów, pokręcone światy. Ja jestem panem tego wszystkiego i nic mnie nie ogranicza. Myślę, że to jest najpiękniejsze w pisaniu fantasy. Wolność i dowolność.

No dobrze, a jak to jest z samym pisaniem? Zaczynając swoją powieść, miałaś dokładny plan, o czym będziesz pisała?

M: Co prawda powinnam, ale nie, nie miałam. I to jest w sumie właśnie niesamowite, bo zawsze podświadomie wiem, co robić i o czym pisać. Gdy zaczynałam publikować swoje teksty na Wattpadzie i zaczęły się cieszyć popularnością wśród innych użytkowników, sporo osób pytało, skąd właściwie czerpię pomysły i czy mam wszystko z góry zaplanowane, że wcale się nie gubię. A ja zawsze ze śmiechem odpowiadałam, że nie. Wszystko, co piszę, to z reguły czysta improwizacja. Czasami mam zarys fabuły, bo w głowie kiełkuje jakiś pomysł na początek opowieści, ale w większości przypadków lecę na żywioł. Wszystko wychodzi, jak to mówią, w praniu. A właściwie w trakcie pisania. Za pisanie każdej z moich opowieści zabieram się wyjątkowo spontanicznie. Potrafię wrócić z kina po jakimś filmie i stwierdzić, że muszę od razu zasiąść do laptopa i coś napisać, bo soundtrack zainspirował mnie do napisania czegoś zupełnie nowego. Mogę śmiało powiedzieć, że do napisania wielu moich opowiadań skłoniły mnie różne, ciekawe emocje. A przecież emocje nie mają scenariuszy.

Ile z reguły zajmuje ci pisanie?

M: Jeśli chodzi o „Przebudzenie” zaczęłam je pisać jeszcze w liceum, czyli około sześć lat temu. Wtedy też je skończyłam. Zajęło mi to około dwóch lat, nie wliczając w to późniejszych poprawek i korekt. Przyznam, że był to bardzo trudny okres w moim życiu, jeśli chodzi o pisanie, bo wiadomo: brak czasu, ciągłe przypominanie, że zbliża się matura, no i stres. Mojej mamie nie podobało się, że tyle czasu siedziałam przed laptopem i wstawałam do szkoły zmęczona. Wielokrotnie miałam jej za złe to, że bez przerwy zmuszała mnie do nauki, kiedy ja akurat chciałam pisać. Bolało to, że choć akceptuje moją niecodzienną jak na wiek nastoletni pasję, nie pozwala mi się jej oddawać w pełni, twierdząc, że i tak nic z tego pewnie nie wyjdzie, bo z pisarstwa nie da się wyżyć i i tak będę musiała znaleźć w przyszłości „normalną” pracę.

Teraz, jak już udało ci się wydać książkę, uważasz, że to ty miałaś rację?

M: Nie wiem. Z perspektywy czasu wiem tylko, że gdyby nie moja mama, nie uczyłabym się pewnie w ogóle. Pisanie zabiera bardzo dużo czasu, a komuś, kogo to aż do tego stopnia fascynuje, bardzo ciężko jakoś to wszystko rozgraniczyć.


Piszesz często. Czy miewasz kryzysy?

M: Wielokrotnie i myślę, że każdy autor je ma, nie tylko ja. Wbrew pozorom, pisanie książek nie jest takie proste, jak się wydaje. Wielu osobom wydaje się, że pisarz siada przed otwartym plikiem tekstowym i zamienia się nagle w Remigiusza Mroza, który pisze kilka książek rocznie. Nie. W przypadku pisania nie jest tak, jak w przypadku pójścia na basen, gdzie jeszcze nim wejdzie się do wody, można sobie ustalić, ile przepłynie się basenów. Z pisaniem jest tak, że jednego dnia masz wenę, zasiadasz przed laptopem i napiszesz… dwa zdania. A dlaczego tak? Bo twój umysł ma cię w głębokim poważaniu i nie minie pięć minut, a w twojej głowie już jest pustka. Jeszcze przed sekundą miałaś w niej cały fragment, który chciałabyś opisać, a w drugiej orientujesz się, że nie wiesz, od jakich słów zacząć. Bo chcesz dać z siebie sto procent i opisać daną scenę najlepiej, jak potrafisz. Ale nie wiesz, które słowa będą tymi „najlepszymi”. I pojawia się konsternacja. I złość. I przygnębienie, że znowu spędzisz pięć godzin przed laptopem, a twoja historia nie ruszy dalej.

Pamiętasz swój największy kryzys?

Pamiętam, jak pisałam „Przebudzenie” i zatrzymałam się na jednym, konkretnym fragmencie. Strasznie zależało mi na tym, aby opisać go w odpowiedni sposób, bo był jednym z tych ważniejszych fragmentów. Nie pisałam wtedy przez miesiąc. Miesiąc! Codziennie siadałam przed laptopem i byłam bliska załamania, bo nie mogłam sklecić ani jednego sensownego zdania. Chciało mi się płakać, bo nie wiedziałam, jak opisać tę jedną, tak istotną dla mnie scenę. Wmawiałam sobie, że może nie mam odpowiednich umiejętności, że dotarłam do granicy, której nie przeskoczę. To z kolei powodowało, że nie mogłam nawet patrzeć na inne moje opowiadania. Kilka razy przeszło mi przez myśl, że to nie dla mnie, że zamiast się starać, lepiej będzie po prostu dać sobie spokój i w końcu usunąć wszystkie te cholerne opowiadania. Ale nie potrafiłam. Bo ja muszę pisać, wiesz? Kocham to całym sercem i nie wyobrażam sobie, że mogłabym być z dala od mojego laptopa, czy jakiegoś zeszytu i długopisu dłużej niż tydzień. Nawet na wyjazdy w góry zawsze zabieram czysty zeszyt, bo pięć dni bez pisania to dla mnie za dużo. Możesz sobie więc chyba wyobrazić, jak tamten miesiąc się na mnie odbił.

A jak to było w twoim przypadku ze stresem? Martwiłaś się przed publikacją, a później przed premierą swojej książki?

M: A jak myślisz? Autor i jego książka jest trochę jak… nie wiem, powiedzmy, że jak taki dumny rodzic i dziecko, które ma po raz pierwszy wystąpić w szkolnym przedstawieniu. Chociaż rodzic jest niesamowicie dumny, stresuje się dosłownie wszystkim. Autor tak samo. Kiedy wysyłałam swój tekst do wydawnictwa, miałam aż za silne przeświadczenie o tym, że moją książkę przeczyta ktoś, kto nie należy do mojej rodziny, czy przyjaciół. Że jeśli przekroczę tę linię, to już nie wrócę, bo moja historia pójdzie w świat. Jeśli się tak nad tym zastanowić, nim wysłałam propozycję wydawniczą, chyba z tydzień poświęciłam na rozmyślaniu, czy aby na pewno chcę to zrobić (*śmiech*). Tak sobie myślę, że to już chyba wyższy poziom tchórzostwa, kiedy jesteś tak blisko spełnienia największego marzenia, ale boisz się, że faktycznie może się spełnić i zastanawiasz się, czy nie lepiej zrezygnować. Ale tak właśnie jest, jak człowiek zaczyna za dużo myśleć. Ja zaczęłam snuć same najgorsze scenariusze. Bałam się, że zostanę skrytykowana, że historia, której oddałam większą część swojego serca, okaże się czymś bezwartościowym. Jeśli chodzi o premięrę, bałam się odbioru mojej książki. Znałam co prawda opinie osób, które czytały pierwsze wersje „Przebudzenia” na Wattpadzie, ale mimo wszystko liczyłam się z tym, że nie każdemu przypadnie do gustu.

Premierę pierwszej części twojej książki mamy za sobą, więc możesz opowiedzieć o odbiorze. Był taki, jak się spodziewałaś?

M: Z pewnością nie spełniły się te najgorsze scenariusze, bo książka została odebrana bardzo dobrze. Mam cudownych patronów i czytelników, a choć czasami zarzuca mi się, że piszę „zbyt obszernie”, nie spotkałam się tak naprawdę z jeszcze żadną negatywną recenzją. „Przebudzenie” otrzymuje dosyć wysokie oceny, a ja dostaje sporo wiadomości, że książka przypadła wielu osobom do gustu i już chcieliby się dowiedzieć, co będzie dalej. Jednej z moich patronek musiałam nawet wysłać z okazji urodzin surową wersję drugiego tomu, bo męczyła mnie, że chce wiedzieć, co się dzieje z bohaterami (*śmiech). Można powiedzieć, że jestem zadowolona.

Czy identyfikujesz się ze swoimi bohaterami? Masz swoich ulubieńców? A może nie lubisz jakichś postaci?

M: Jeśli chodzi o pierwsze pytanie: i tak i nie. Identyfikuję się z bohaterami, ponieważ bez nawiązania z nimi więzi, nie mogłabym w stu procentach oddać ich charakterów, indywidualnych cech, emocji. Z drugiej strony wolałabym tego uniknąć, ponieważ nie chcę przywiązać się do moich postaci aż za bardzo. Wiem, że brzmi to dosyć dziwnie z ust autora, ale tak jest lepiej. Według mnie, pisarz powinien umieć się odciąć, żeby zachować własną osobowość i nie ingerować w osobowość innych. Ja zawsze powtarzam, że moja rola, jako twórcy danych bohaterów, skończyła się na tchnięciu w nich życia i puszczeniu ich samopas w świat. Nie próbuję na siłę mieszać się w ich decyzję, opisuję ich historie tak, jak sądzę, że potoczyłyby się, gdyby sami mogli o wszystkim decydować. Właśnie dlatego nie mam swoich ulubionych bohaterów i z reguły staram się odciąć, gdy mam do podjęcia jakieś naprawdę trudne decyzje. Inna sprawa, gdy opisuję akurat bardzo emocjonalne sceny. Raz, czy dwa zdarzyło mi się bardzo przeżywać jakiś monolog bohatera, czy dialog. W takich momentach robię, co mogę, aby być jak najbliżej danej postaci i poczuć dokładnie to co ona.

Wiemy, że 23 listopada wychodzi druga część twojej książki. To już oficjalne. Mnie jednak ciekawi, czy od samego początku miałaś w planach podzielenie książki na dwie części.

M: Nie. Chciałam ją wydać w jednym tomie, jednak wydawnictwo szybko wybiło mi ten pomysł z głowy, tłumacząc, że nie byliby w stanie wydać książki, w dodatku książki debiutanta, a więc ryzyko wzrosłoby wielokrotnie, która liczy ponad tysiąc stron. „Przebudzenie” w gwoli ścisłości liczyłoby ich około 1200. Nie dość, że tak obszerna pozycja mogłaby zniechęcić czytelnika, to wydawnictwo poniosłoby duże koszty druku. Nie było wyjścia. Po długich bataliach zgodziłam się w końcu na podział książki na dwie części, choć nie ukrywam, że bardzo nie lubię tego typu zabiegów. Lubię się jednak pocieszać tym, że przez to mogę się nazywać „podwójną debiutantką”.

Czy masz jakieś rady dla debiutujących autorów?

M: Najważniejsze to być wytrwałym. Nie poddawać się mimo przeciwności losu. Pisanie to trudna sztuka i trzeba się jej poświęcić w stu procentach. Każdy, kto chce pisać, powinien to robić nie tylko ze względu na siebie, ale i biorąc pod uwagę zdanie potencjalnych czytelników. Nie powinno się tworzyć opowiadań ze względu na popularność, a już na pewno nie po to, aby ktoś nas chwalił. Dopóki autorzy posiadają pasję do pisania, niech starają się czerpać z niej garściami. Niech przygotują się też na konsekwencje. Nie zawsze nasze utwory będą się dobrze przyjmować, nie każdemu będą się podobać i z pewnością znajdzie się ktoś, kto źle je oceni. Prawdziwe pisarstwo to nie zabawa w kreowanie historii, to nie praca na chwilę... To wiele wyrzeczeń, a także świadomość, iż pogorszy się nam wzrok i zostaniemy samotni, ponieważ więcej czasu będziemy spędzać przy laptopie, niż ze znajomymi. Ale jeśli ktoś pisze, bo to kocha, bo to jego hobby i część jego życia, nigdy nie będzie żałować, a żadne wyrzeczenia nie okażą się na tyle okrutne, aby zrezygnował ze swojej pasji.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz