wtorek, 21 czerwca 2022

"She drives me crazy" Kelly Quindlen | Wyd. Jaguar | Patronat medialny

Od czego by tu zacząć. Może od tego, że „She drives me crazy” to stosunkowo krótka książka – liczy sobie nieco ponad trzysta stron. Wiecie, to jedna z tych historii, którą można pochłonąć na jednym, może dwóch posiedzeniu. Wystarczy dobra herbatka pod ręką, ciepły koc na ramionach i mruczący towarzysz na kolanach. Wystarczy kilka godzin, które, swoją drogą, mijają przy tej książce naprawdę w mgnieniu oka. No i już. Nieoczekiwanie czytelnik dociera do ostatniej strony. Patrzy na ostatnią kropkę i zastanawia się, co się właściwie wydarzyło.

Tak właśnie czyta się „She drives me crazy”. Zaczyna się tę książkę z myślą, że spędzi się z nią trochę czasu, a potem zamyka się ją, nie dowierzając, że tego czasu było tak mało. Ja tak miałam. Kiedy zaczynałam ją czytać, zachodziłam w głowę, czy w tak krótkim czasie uda mi się wciągnąć w fabułę i zżyć z bohaterami. Trzysta stron to bardzo mało, z reguły zbyt mało, aby zarysować świat i odpowiednio przedstawić postaci. Nie ukrywam, że podchodzę sceptycznie do takich książek. Należę do tego typu recenzentów, którzy na wstępie wyobrażają sobie wszystko, co najgorsze, aby później, w trakcie czytania, tym bardziej się zaskoczyć. I tutaj zdało to egzamin. Właściwie nie „to”, tylko sama autorka, Kelly Quindlen, która stworzyła krótką, ale naprawdę przyjemną, zabawną i momentami życiową książkę. Krótko pisząc, uwielbiam „She drives me crazy”. Niesamowicie się cieszę, że miałam przyjemność objąć tę historię moim zakurzonym patronatem!

Moja przygoda z queerowymi książkami nie jest zbyt długa, nie jest też szczególnie różnorodna. Jeśli ktoś śledzi moje recenzje na bieżąco, z pewnością zauważył, że „Loveless” (swoją drogą także mój patronat!) to pierwsza historia z aseksualną i aromantyczną bohaterką, jaką przyszło mi przeczytać. W przypadku „She drives me crazy” sytuacja jest podobna, bo to moja pierwsza książka o miłości damsko-damskiej. Wcześniej sięgałam wyłącznie po książki o miłości męsko-męskiej, nigdy jakoś szczególnie nie ciągnęło mnie do bliższego zapoznawania się z innymi reprezentacjami (przepraszam, jeśli źle to ujęłam). Mimo wszystko (i zapewne dzięki mojemu bardzo pozytywnemu doświadczeniu z Loveless) postanowiłam podjąć kolejną próbę. No i co mogę napisać…? Znowu pozytywnie się zaskoczyłam.

Po tym przydługim, ale jakże typowym dla mnie objętościowo wstępie, może w końcu skupimy się na właściwej części recenzji. „She drives me crazy”. Koszykarka i czirliderka, które szczerze się nie cierpią, pewnego dnia zaczynają udawać, że są parą. Co może pójść nie tak? Odpowiedź jest prosta: wszystko!

Po krępującej porażce w meczu koszykówki przeciwko drużynie swojej byłej dziewczyny, siedemnastoletnia Scottie sądzi, że najgorsze już się stało. Niespodzianka! Ledwie chwilę później udaje się jej wjechać w zderzak samochodu należącego do jej szkolnej nemezis, równie pięknej, co wrednej czirliderki, Irene Abraham.

Dziewczyny łączy trudna przeszłość oraz nieskrywana wzajemna niechęć. Ostatnim, o czym marzą, są wspólne podróże do szkoły… A jednak zostają do nich zmuszone. Samochód Irene ląduje w warsztacie, Scottie nie ma więc innego wyjścia niż robić za taksówkę. Przynajmniej tak to widzą matki nastolatek.

Sytuacja okazuje się jednak mieć swoje plusy. Scottie marzy o tym, by odegrać się na toksycznej byłej, a także przestać być szkolnym pariasem. Irene brakuje kasy na naprawę wozu i jej kariera czirliderki staje pod znakiem zapytania. Dziewczyny mogą sobie pomóc… Tyle że okazuje się to trudniejsze, niż mogłoby się wydawać.

W końcu nikt nie mówił, że udawanie związku przed całym liceum należy do rzeczy łatwych.
Im głębiej Scottie i Irene brną w intrygę, tym więcej dowiadują się o sobie samych.
Niektóre odkrycia zaś okazują się całkiem niespodziewane.

No to zacznę może od fabuły. Ta nie jest szczególnie skomplikowana i idealnie wpasowuje się w popularne jeszcze kilka lat temu, książkowe motywy: fake dating i enemies to lovers. Dwie nieprzepadające za sobą bohaterki postanawiają zawrzeć układ i z czasem odkrywają, że myliły się co do siebie. Nienawiść zastępuje ciekawość, która z czasem przeradza się w romantyczne uczucie. I, no cóż, zapewne w wielu książkach nie zdałoby to egzaminu. Czytelnicy dotarli do etapu, w którym oczekują czegoś więcej, chcą czegoś oryginalnego i zaskakującego. „She drives me crazy” nie jest zaskakującą książką. Jest za to „zaskakująco” przyjemna, jeśli chodzi o jej poznawanie, a także śledzenie perypetii naszych głównych bohaterek. To nie ma być wyjątkowo ambitna, czy przepełniona poetyckimi opisami historia. Ma po prostu bawić i dostarczać radości z czytania. Mi dostarczyła jej naprawdę mnóstwo. Dawno tak dobrze i szybko nie czytało mi się żadnej książki.

Przejdźmy do bohaterów. Nie spodziewałam się, że nawet bardziej od Scottie polubię drugą dziewczynę, mianowicie Irene Abraham. To cudowna, niezależna i wyjątkowo pewna siebie dziewczyna. Co ważniejsze, bez względu na wszystko stara się walczyć o swoje. Dąży do wyznaczonego celu, nie przejmując się opinią innych. Jest ładna i naprawdę inteligentna, co czyni ją moją ulubioną bohaterką tej książki. Aby jednak nie wyszło na to, że lubię tylko ją, muszę wspomnieć także o Scottie. Ona także naprawdę przypadła mi do gustu. Z przyjemnością śledziłam jej perypetie, uważnie słuchałam także tego, co miała mi do przekazania. Dodam tutaj także, że bardzo polubiłam jej wspierające siostry. Takiego rodzeństwa to ze świecą szukać.

Warto zauważyć, że Kelly Quindlen przemyca w „She drives me crazy” pewne ważne, życiowe mądrości. W książce pojawia się wątek toksycznej relacji, a także tego, jakie skutki może nieść za sobą próba ucieczki przed takową. Autorka pokazuje, że nie zawsze jesteśmy w stanie w stu procentach odciąć się od drugiej osoby. Nawet jeśli zrobimy pierwszy krok, kolejne mogą okazać się o wiele trudniejsze. Wtedy musimy zrobić wszystko, aby nie zacząć się cofać. Aby nikt nam nie wmówił, że musimy udowadniać coś nie tyle światu, co samym sobie.

Skoro już mowa o relacjach, dodam, że w ciekawy i wyjątkowo naturalny sposób został poprowadzony wątek poprzedniego związku Scottie z jej byłą dziewczyną. Nie czułam, że mam do czynienia ze związkiem dwóch dziewczyn. Czułam, że mam do czynienia po prostu ze związkiem. I to mnie urzekło. Fakt, że Kelly Quindlen nie wkładała w usta swoich bohaterek żadnych przesadnie wyszukanych słów, nie podkreślała na każdym kroku, że opowiada o lesbijkach. Przekazała mi informację jak każdą inną. Uważam, że to świetne posunięcie, które może przyczynić się do normalizowania tego typu książek. „She drives me crazy” nie jest bowiem historią o lesbijkach. To opowieść o dążeniu do upragnionego celu, a także o radzeniu sobie z przeszłością. O tym, że należy dążyć do samoakceptacji i szukać ludzi, którzy zawsze opowiedzą się po naszej stronie.

She drives me crazy” to również niesamowicie ciepła komedia romantyczna. Jeśli nie mieliście jej w planach, to koniecznie dopiszcie ją do listy książek do przeczytania. Ja, jak z pewnością zdążyliście się już domyślić, naprawdę ją polecam. Myślę, że ta pozycja przypadnie do gustu wielu czytelnikom. Zwłaszcza tym, którzy przepadają za wspomnianymi wyżej motywami.


 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz