
Zacznijmy może
od przedmowy, bo tak się składa, że o tej konkretnej książce mam
do powiedzenia tyle, że nie obejdzie się bez choćby najkrótszego
wstępu. O „Lightlarku” i jego autorce było głośno już na
pewien czas przed oficjalną premierą książki. Czy zamierzam
wnikać i analizować wszelkie dziwne plotki, jakie pojawiły się
względem tej historii i samej Alex Aster? Nie. Oceniam teksty, nie
ich autorów. Nie będę jednak ukrywała, że wszystko to, co działo
się wokół tej publikacji na przestrzeni ostatnich miesięcy,
przyczyniło się do wzrostu mojego zainteresowania. Zaintrygowały
mnie zwłaszcza komentarze, że książka jest gloryfikowana na
wyrost, bo w rzeczywistości daleko jej od ideału. Zaczęłam
zachodzić w głowę, czy „Lightlark” to jedna z tych książek,
które swoją popularność zawdzięczają nie tyle fantastycznej
fabule, ciekawym bohaterom czy szokującym zwrotom akcji, ile sławie
samego autora. Alex Aster to jedna z popularniejszych użytkowniczek
mediów społecznościowych. Niektóre z jej filmików mają po kilka
milionów wyświetleń, ludzie chętnie ją obserwują. Nic więc
dziwnego, że chętnie zaczęli też obserwować jej drogę do
wydania „Lightlarku”. Książki, o której jeszcze przed premierą
było tak głośno, że prawa do jej tłumaczenia zaczęły
sprzedawać się jak świeże bułeczki. Nie oszukujmy się, każdy
autor marzy o takim rozgłosie, a każdy wydawca, o tak
rozchwytywanym tekście, który mógłby sygnować własnym
logotypem.