poniedziałek, 13 marca 2023

"Mniej złości, więcej miłości" Natalia Sońska | Wyd. Czwarta Strona

Jakiś czas temu recenzowałam książkę pod tytułem „Garść pierników, szczypta miłości”. Było to wznowienie jednej z wczesnych powieści Natalii Sońskiej, mimo to opowieść Hani naprawdę mi się spodobała. Temat pracy w redakcji był mi stosunkowo bliski, główna bohaterka także okazała się nad wyraz ciekawa. Choć finalnie miałam do niej kilka uwag, to do tego stopnia kupiła mnie swoim charakterem, że z niecierpliwością czekałam na kontynuację jej przygód.

No i z czasem faktycznie się doczekałam. Wydawnictwo zapowiedziało wspomnianą już kontynuację. Tyle tylko, że druga część „Pierników” nie była już o Hani. Autorka uznała najwyraźniej, że jej historii nie trzeba dalej rozwijać. Zamiast skupić się na buntowniczej i charakternej kobiecie, postanowiła przyjrzeć się bliżej jej najlepszej przyjaciółce.

Życie Kingi układa się pomyślnie: stała praca w magazynie „Pearl”, wspierająca przyjaciółka, troskliwy partner, z którym wiąże swoją przyszłość. Do dnia, gdy wszystko niespodziewanie się zmienia. Daniel podejmuje decyzję o wyjeździe do Afryki na kilkumiesięczny kontrakt, a osamotniona dziewczyna staje przed ogromnym wyzwaniem. Poznaje też tajemniczą i nieco szaloną Mirkę, która wciąga ją w swoje mroczne sprawy.

Kręte ścieżki życia, którymi podąża Kinga, poprowadzą ją do różnych wydarzeń, także tych z przeszłości. Będzie musiała powalczyć o szczęście i swoje marzenia. Ale wszelkie przeciwności losu stają się łatwiejsze do pokonania, gdy otaczamy się kochającymi ludźmi. I gdy pozwalamy, by prowadziła nas miłość.

Nie ukrywam, że po lekturze „Mniej złości, więcej miłości” czułam się przez jakiś czas bardzo zagubiona (żeby nie napisać „oszukana”). Ta książka zbierała i wciąż zbiera naprawdę pozytywne opinie, mało tego, wśród czytelników pojawiają się głosy, że jest dużo lepsza niż pierwsza część. No cóż… być może w oczach niektórych ta książka faktycznie wypada dużo korzystniej od poprzedniczki. W moim mniemaniu jest niestety wręcz odwrotnie. Mam bowiem do tej historii naprawdę wiele uwag.

Pierwszą i chyba najważniejszą rzeczą, która dość szybko zaczęła mi przeszkadzać podczas lektury, był charakter samej Kingi. W „Piernikach...” ta bohaterka wydawała się stosunkowo miła i wspierająca. Choć czasem zdarzyło jej się pokłócić z Hanią, wciąż sprawiała naprawdę sympatyczne wrażenie. W drugim tomie cyklu jej postawa nagle się zmieniła, czułam się tak, jakbym czytała książkę o całkiem innej postaci. Kinga stała się zgorzkniała, pretensjonalna i obrażalska. Zachowywała się irracjonalnie, podejmowała nielogiczne decyzje, które być może pasowały do płynącej narracji powieści, ale nijak nie odzwierciedlały rzeczywistości. Przykład? Proszę bardzo, ostrzegam jednak przed dość sporym spoilerem --> Po telefonie od babci, Kinga zdecydowała się jak najszybciej wrócić do rodzinnego domu. Nie wiedziała, co się stało, babcia nie chciała rozmawiać z nią przez telefon. Młoda kobieta uznała, że to coś bardzo ważnego, przekonała więc brata swojej znajomej z pracy, aby ten ją podwiózł. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że chcąc dojechać do domu rodzinnego Kingi, trzeba było pokonać 600 (!) kilometrów. Dodam w tym miejscu, że Kinga była w tym momencie w początkowym etapie ciąży, brata znajomej widziała może kilka razy, a informacja, której babia nie mogła przekazać jej przez telefon, okazała się naprawdę błaha.

Kolejną rzeczą, którą muszę poruszyć w tej recenzji, jest to, że Natalia Sońska podchodzi do wspomnianego już tematu ciąży bardzo konserwatywnie. Powieść wręcz ocieka ciągłymi wzmiankami o tym, iż dziecko powinno wychowywać się w pełnej rodzinie. Jeśli zabranie któregoś z rodziców, maluch automatycznie zostanie skazany na wieczne cierpienie i wykluczenie. Bo to wcale nie tak, że istnieją samotni, świetnie dający sobie radę rodzice. Że czasami brak opiekuna, który i tak nie chciałby brać odpowiedzialności za dziecko, jest o wiele lepsze, niż gdyby ten opiekun faktycznie był obecny w jego krótkim życiu. W końcu nie można nikogo zmusić do empatii czy wzorowego rodzicielskiego podejścia. Niektórzy po prostu nie chcą mieć dzieci, każda ze stron powinna uszanować wybór tej drugiej. Inna sprawa, co zrobić w sytuacji, gdy któreś z rodziców, decyduje się tak po prostu wycofać...

Kolejną rzeczą, która dość mocno uwierała mnie podczas lektury, są kreacje bohaterów drugoplanowych. Hanii nie było w tej historii prawie w ogóle, choć od czasu do czasu pojawiała się w otoczeniu Kingi, jej zachowanie sugerowało, że w jej życiu zbyt wiele się nie zmieniło. Podobnie zresztą sytuacja miała się w przypadku niejakiej Mirki. Dziewczyna została wymieniona w blurbie, więc od samego początku zakładałam, że fabuła będzie się kręciła właśnie wokół jej problemów. Czy tak faktycznie było? No cóż, i tak, i nie. Tak, bo Kinga i Mirka zaczynają się coraz częściej spotykać. Nie, ponieważ tak się składa, że dość szybko nasza protagonistka postanowiła ignorować pracę w redakcji na rzecz wyjazdów do rodzinnego domu. Tam też zaczęła rozwiązywać zagadkę sprzed lat. Tajemnicę, która nie wniosła do fabuły nic, poza tym, że charakter Kingi nieco się zmienił. Pod sam koniec książki stała się odrobinę (podkreślam: odrobinę) łagodniejsza. Zrozumiała przy okazji, że nie wszystko, w co tak święcie wierzyła, było prawdą. Powinna zawczasu porozmawiać ze swoim partnerem i wyznać, co czuje.

Dalej chciałabym poruszyć temat samej Mirki, jakby nie patrzeć, naprawdę istotnej bohaterki „Mniej złości, więcej miłości”. Dziewczyna dostała pracę w tym samym biurze, co Kinga i wcześniej Hania. Można by to uznać za powiew świeżości, gdyby nie fakt, że pojawiała się w fabule zaledwie kilkukrotnie. Przyznaję, według mnie jest to dość dziwna praktyka. Mirka pojawiła się w opisie, co sugerowało, że będzie odgrywała ważną rolę w książce. W rzeczywistości sprawy nie mają się już tak kolorowo, Kinga nie może poznawać nowej współpracownicy, musi mieć przecież czas na przejechanie 600 km do rodzinnego domu...

Nie chciałabym pisać wyłącznie o minusach, więc może powiedzmy sobie na koniec o plusach tej książki. Największym z nich jest zakończenie, które, przyznaję, choć słodko-gorzkie, naprawdę pozytywnie mnie zaskoczyło”. Poza tym nie da się ukryć, że pani Sońska pragnęła przekazać swoim czytelnikom bardzo ważną myśl. Chciała przypomnieć o tym, że warto wybaczać i starać się zrozumieć zawiłe motywacje drugiej osoby. Nigdy nie wiadomo w końcu, przez co ktoś taki przechodził. Być może wcale nie chciał odchodzić?

Podsumowując: Jestem dość mocno rozczarowana. Nastawiałam się na naprawdę przyjemną kontynuację książki, a dostałam dość nudnawą historię o sfrustrowanej i nad wyraz kłótliwej kobiecie. Autorka bardzo rozciągnęła fabułę, przez co w niektórych momentach tekst niesamowicie mi się dłużył. Zachowanie Kingi było bezsensowne, przez swoje rozgoryczenie wciąż robiła ze wszystkiego problemy. Jakby tego było mało przez większą część książki zajmowała się sprawami, które nie miały żadnego znaczenia dla późniejszych wydarzeń. Miałam wrażenie, że tonę w jej bezsensownych przemyśleniach i frustracji.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz