„Ziemia
serca mężczyzny jest kamienista. Mężczyzna hoduje, co może...
opiekuje się tym.”
fragment
książki „Cmętarz Zwieżąt”
Jeśli
ktoś z zasady nie powinien mieć nic wspólnego z horrorami to z
pewnością ja. Moja osoba spokojnie mogłaby się znaleźć w
ścisłej dziesiątce, jeśli nie pierwszej piątce takich ludzi. Z
wyjątkiem starych filmów, których efekty specjalne mogłyby
spokojnie konkurować z rysunkami dzieci z przedszkola, unikam
horrorów jak ognia – wliczając w to również zwiastuny. Nie
chodzi nawet o to, że mnie przerażają (choć pewnie w większym
lub mniejszym stopniu o to też), ale raczej o fakt, że moja
wyobraźnia jest... dość wybujała i specyficzna. Lubi stroić
sobie ze mnie w nocy żarty, a że zdarza mi się po strasznych
seansach poważnie lunatykować i mieszać jawę z rzeczywistością,
staram się omijać szerokim łukiem filmy lepszej jakości. Z
książkami jednak, jak się okazuje, nie mam takiego problemu.
Przekonałam się o tym, czytając „Cmętarz Zwieżąt” Stephena
Kinga.
Rodzina
Creedów przeprowadza się do Ludlow – spokojnego miasteczka,
nieopodal którego głowa familii i młody lekarz, Louis, ma zacząć
pracę. Wydawać by się mogło, że nic nie może pójść źle.
Louis ma kochającą, choć nieco przewrażliwioną na punkcie
wspomnień, żonę, dwójkę małych, cudownych dzieci, a także kota
Churcha, za którym nie przepada, ale uważa go za członka rodziny.
Nowe miejsce również jest na pierwszy rzut oka idealne – łąki,
lasy, sympatyczni sąsiedzi, z którymi rodzina Creedów natychmiast
łapie nić porozumienia… i droga blisko domu, którą ciągle
przecinają pędzące ciężarówki. Jakby tego było mało, rodzina
odkrywa, że nieopodal ich posesji znajduje się tajemniczy „CMĘTARZ
ZWIEŻĄT”, gdzie dzieci z miasta od wielu lat grzebią swoich
zmarłych pupili...
Sięgnęłam po tę książkę w Halloween, chcąc sobie zrobić jednogodzinny, może dwugodzinny maraton. Mam w domu sporo książek Stephena Kinga, ponieważ odkąd sprezentowałam jedną z nich mojemu tacie, zaczął je pochłaniać jedna za drugą. Uznałam, że ciekawie będzie zacząć swoją przygodę z horrorami właśnie od „Cmętarza Zwieżąt”, gdyż słyszałam o tej pozycji wiele dobrego i mnóstwo osób twierdziło, że zaczynało właśnie od niej. Obiecałam sobie przy tym, że jeśli wychwycę coś „niepokojącego”, od razu odłożę książkę na półkę i wrócę do typowych dla mnie lektur. Mam nieprzyjemne doświadczenia z horrorami, ponieważ, kiedy byłam mała, sięgnęłam po pewną nietypową, nieznaną mi książkę ze szkolnej biblioteki. Okazała się horrorem o naprawdę mocnym języku i drastycznych scenach. Doczytałam książkę mniej więcej do jednej trzeciej, po czym, jak najprędzej wróciłam do biblioteki, aby ją oddać. Od tamtej pory miałam obawy przed jakimikolwiek książkami tego gatunku. Teraz, mówiąc zupełnie szczerze, żałuję, że nie przemogłam się dużo wcześniej.
„Cmętarz
Zwieżąt” bardzo mnie zaskoczył i było to z całą pewnością
zaskoczenie o pozytywnym wydźwięku. Nawet się nie zorientowałam,
kiedy fabuła wciągnęła mnie do tego stopnia, że nie potrafiłam
przestać czytać, bo tak bardzo chciałam dowiedzieć się, co
będzie dalej. Jako że było to moje Halloweenowe wyzwanie, miałam
skończyć lekturę tego samego dnia – na czwartym, może piątym
rozdziale. Skończyło się na tym, że już po niespełna trzech
dniach byłam na ostatniej stronie książki i zastanawiałam się,
dlaczego wcześniej nie postanowiłam po nią sięgnąć.
Zainteresowała mnie do tego stopnia, że kiedy pojawiały się
jakieś dłuższe opisy, musiałam powstrzymywać się przed ich
przeskakiwaniem, tak bowiem zależało mi, by jak najszybciej poznać
zakończenie.
Zacznijmy
może od fabuły. Stephen King, jak twierdzi mój tata, ma skłonność
do opisywania codziennego życia bohaterów, tworzenia długich
sekwencji wydarzeń i opisów kolejnych dni postaci, aby dopiero w
jakichś trzech czwartych powieści, ujawnić swój geniusz króla
gatunku. Faktycznie nie dało się tego nie zauważyć. Przez większą
część książki, miałam wrażenie, że czytam zwyczajną historię
rodziny Creedów z rzucanymi gdzieniegdzie, mrocznymi wstawkami. Na
tym polu nieco się zawiodłam, gdyż nie czułam wcale, abym miała
do czynienia z horrorem. Akcja nieco się rozwlekała, a ilość
spokojnych, rodzinnych momentów, z całą pewnością przeważała i
dominowała nad momentami grozy. Zaważyło to na moim odbiorze
lektury, bo nawet jeśli dwa, czy trzy razy lekko się wzdrygnęłam,
przytłoczona następującymi zaraz później, seriami wydarzeń
dotyczących problemów Creedów, czy spotkaniami Louisa ze
znajomymi, zaraz o tym zapominałam. Nie mówiąc nawet o finale,
który, jak dla mnie, był zbyt krótki. Mówiąc szczerze, sądziłam,
że pewna dramatyczna sytuacja (potęgowana i dobitnie sugerowana)
będzie katalizatorem wielu kolejnych wydarzeń i to właśnie ona
stanie się głównym wątkiem fabularnym. Okazało się jednak, że
nie miałam racji, bo autor wybrał kompletnie inną ścieżkę. Tym
bardziej wydaje mi się, że nie jest to książka szczególnie
przerażająca (nawet straszna, bo mnie nie ruszyła niemal w ogóle),
ale z tego, co mi wiadomo, są osoby, które utrzymują, że autor
zdołał ich przerazić. Nie mnie więc wydawać werdykty, jak jest w
rzeczywistości. Dla jednych „Cmętarz Zwieżąt” to mrożąca
krew w żyłach powieść, dla innych zwykła, niespecjalnie straszna
historia, przepełniona głębokimi, trafnymi analizami na temat
życie i śmierci.
Skoro
już o tym mowa… Fabuła płynie swoim rytmem. Nie pędzi, ale
widać ciąg przyczynowo skutkowy, który ostatecznie doprowadza do
tragicznego finału. Według mnie jest to bardziej subtelna
obyczajówka z elementami powieści psychologicznej, niż horror, a
choć niektórych może przestraszyć, wiele osób skupi się raczej
na morale, jaki niesie książka, niż na nielicznych elementach
mających wywołać u nich ciarki. Fabuła kręci się wokół tematu
śmierci, a sam autor, za pomocą dialogów, a także przemyśleń
bohaterów, usiłuje wyjaśnić jej fenomen. Jest to z pewnością
książka przygnębiająca, uświadamiająca czytelnika, jak
nieprzewidywalne jest życie, a także, jak niespodziewanie może się
zakończyć. „Cmętarz Zwieżąt” w dość mroczny sposób,
pokazuje, jak wiele można stracić w ciągu kilku sekund; mimo iż
jesteśmy świadomi przenikania swojej egzystencji, i tak nie
potrafimy pogodzić się ze stratą, jeśli dotyczy kogoś nam
bliskiego. Paranormalne wydarzenia są wyłącznie dodatkiem do
przekazu, jaki ma do zaoferowania Stephen King. Śmierć spotyka
każdego i jesteśmy wobec niej bezsilni, jeśli bowiem będziemy
próbować nad nią zapanować, poniesiemy poważne konsekwencje.
Pomysł
z tytułowym cmentarzem dla zwierząt, które przecież wielu ludzi
uważa za członków swoich rodzin, uważam za strzał w dziesiątkę.
Sama, gdy byłam młodsza, wiele razy zastanawiałam się, dlaczego w
mojej okolicy nie ma specjalnych miejsc, gdzie właściciele mogliby
chować swoich wiernych towarzyszy. Choć dorośli przywiązują się
do zwierząt, to przede wszystkim dzieci uważają je za niemal równe
sobie i nie rozumieją, dlaczego ich kotek, czy piesek nie może mieć
takiego samego, ładnego pogrzebu jak ich dziadek, czy babcia. Dzieci
z reguły inaczej rozumieją motyw śmierci, na swój własny sposób
interpretują brak kogoś bliskiego, nie ważne, czy tyczy się to
człowieka, czy zwierzęcia. Tym bardziej spodobało mi się, że w
książce Stephena Kinga to właśnie dzieci stworzyły „Cmętarz
Zwieżąt” i regularnie się nim opiekowały. Było to zrozumiałe,
a co najważniejsze nadawało historii pewnego niepokojącego
wydźwięku. W końcu, czy ktoś, kto ma dzieci, przyklasnąłby
pomysłowi, aby jego pociechy znalazły sobie zajęcie w postaci
zajmowania się starym cmentarzem?
Jeśli
chodzi z kolei o bohaterów… są absolutnie genialni. Już po
kilkunastu pierwszych stronach, czułam więź z protagonistą
Louisem, którego zadaniem było przeprowadzenie odbiorcy przez
poszczególne fragmenty historii. Dawno nie czytałam o równie
prawdziwym, męskim bohaterze, który tak bardzo by do mnie
przemawiał. Od razu pokochałam jego sposób myślenia, podejście
do rodziny, czy przyjaciół, a choć można go określić postacią
dynamiczną, bo w trakcie lektury, jego charakter i postawa się
zmieniały, każda z jego odsłon była uzasadniona, okraszona
mnóstwem wątpliwości, przemyśleń, a także analiz. Widziałam w
nim prawdziwego człowieka – kochającego, troskliwego męża i
ojca, a przy tym sumiennego lekarza – co tylko pomogło mi w
zrozumieniu większości trudnych decyzji, jakie podejmował. Doszło
nawet do tego, że naprawdę mu współczułam i pod koniec lektury,
choć uważałam, że postępował nieodpowiednio, w duchu musiałam
przyznać, że go rozumiałam.
Pozostałych
bohaterów nie pokochałam już tak bardzo, ale nie mogę powiedzieć,
że ich nie lubiłam. Dzieci Louisa były urocze, a ich niewinność
i szczerość sprawiały, że uśmiechałam się za każdym razem,
gdy Ellie lub Gage pojawiali się w fabule. Rachel, żony Louisa, czy
Juda, jego sąsiada i przyjaciela, nie darzyłam aż tak ogromną
sympatią, co jednak nie przekładało się w najmniejszym stopniu na
odbiór książki. Fakt, że Rachel była specyficzna ze względu na
przeszłość, a Jud na każdym kroku sprawiał podejrzane wrażenie.
Zawsze, kiedy pojawiał się w pobliżu Louisa, miałam wrażenie, że
wydarzy się coś niepokojącego. Zapewne przyczyną tej
podejrzliwości względem jego osoby był fakt, iż nie potrafiłam
wybadać jego intencji. Do samego końca zastanawiałam się, do
jakiej kategorii postaci go zakwalifikować.
„Cmętarz
Zwieżąt” to powieść warta polecenia. Choć ma swoje wady, takie
jak tendencja Kinga do zbyt wczesnego zdradzania kluczowych dla
fabuły elementów (a to naprawdę irytuje, bo raz czy dwa
dowiedziałam się o rzeczach, które miały się wydarzyć dopiero
jakieś dwadzieścia stron później), czy pojawiające się
sporadycznie nietypowo złożone zdania i myśli, tak czyta się z ją
z ogromną przyjemnością. Książka z pewnością uczy patrzeć na
wiele spraw – zwłaszcza na motyw śmierci – z innej, szerszej
perspektywy. Niekiedy mroczna i przepełniona tajemnicami, niekiedy
tak ciepła, że czytelnik z przyjemnością czyta każdy opis
codziennego życia bohaterów. Ja, po tej lekturze, już zastanawiam
się, po jaką kolejną książkę Stephena Kinga sięgnąć. Wam
radzę to samo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz