wtorek, 30 października 2018

"Czas żniw" Samantha Shannon | Wyd. Sine Qua Non

 „Ten poranek płonął, moja kochana,
Gdy obudził nas październikowy świt,
Ogień łąkę trawił, jasną i słodką,
O, duchu doliny, przyjdź!
Stoję w popiołach, tam gdzie ty się błąkasz,
Gdzie Irlandia czeka wciąż na powrót twój.”

fragment książki „Czas Żniw”


Z reguły jestem zdania, że ilość emocji, jakie potrafi we mnie wywołać aktualnie czytana książka, jest interesującym wyznacznikiem tego, jak bardzo dana historia jest zadowalająca. Nie ważne, czy są to uczucia negatywne, czy pozytywne – skoro je czuję, oznacza to, że autorowi udało się zagrać na moich emocjach równie skutecznie, co pianiście na koncercie. Jakie więc mogłoby być moje zdanie o książce, przez którą już po stu stronach tekstu, miałam ochotę wymordować połowę bohaterów i prawdopodobnie miałabym przy tym szeroki uśmiech na twarzy? No cóż… jestem zachwycona.
Jest rok 2059. Sajon to miejsce, gdzie normalni ludzie żyją w sąsiedztwie z jasnowidzami, osobami zepchniętymi na margines społeczeństwa z powodu swojej odmienności. Paige Mahoney również do nich należy. Jest tak zwanym „śniącym wędrowcem”, a tym samym jednym z najpotężniejszych jasnowidzów. Dziewczyna należy do sekretnej organizacji, dla której pozyskuje informacje, włamując się do ludzkich umysłów. Choć ma zaledwie dziewiętnaście lat, w brutalnych zasadach kryminalnego świata Sajonu orientuje się jak mało kto. Potrafi ukryć swoją odmienność przed wszystkimi, nawet przed własnym ojcem.

Wszystko zmienia się, gdy podczas kontroli w pociągu, Paige dopuszcza się czegoś, o co sama by siebie nie podejrzewała. Na skutek kolejnych wydarzeń, zostaje przetransportowana do tajnej placówki – Oksfordu – do której co dziesięć lat, trafia nowa grupa jasnowidzów. Dziewczyna poznaje zupełnie nowy świat, gdzie władzę sprawuje potężna, nieśmiertelna rasa Refaitów, a tacy jak ona, służą im jako niewolnicy. Paige od pierwszej chwili wie, że wpadła w tarapaty. Te stają się tym większe, gdy okazuje się, że jej „panem” ma zostać niejaki Naczelnik – małżonek krwi kobiety rządzącej całą kolonią.

Daruję sobie porównania do innych tekstów kultury, jak „Igrzyska śmierci”, „Więzień labiryntu”, czy pozostałych, dobrze znanych książkowemu światu dzieł, ponieważ, powiedzmy sobie szczerze, zawsze znajdą się osoby, które będą dopatrywały się podobieństw poszczególnych wątków, czy samego konceptu, do istniejących już na rynku serii. W dzisiejszych czasach nie da się napisać powieści, nijak nie odnoszącej się tematycznie lub fabularnie do innych tekstów. Gdy napiszemy coś o wampirach, zaraz na myśl przyjdzie „Zmierzch”, gdy napiszemy o czarodziejach, od razu będziemy szukać podobieństw do Harry’ego Pottera… „Czas żniw” nie jest może książką szczególnie odkrywczą, jeśli chodzi o sam zamysł, ale z pewnością należy do tego typu lektur, przy których trzeba mieć to w głębokim poważaniu. Zamiast tego, należy cieszyć się barwnym stylem Samanthy Shannon, zachwycać się jej niesamowicie rozbudowaną wyobraźnią, a także budzącą respekt, kreacją bohaterów, do której przejdę w dalszej części recenzji, bo inaczej z pewnością się rozpiszę i zgubię wątek.

„Czas żniw” to zaplanowana, dobrze poprowadzona historia, co da się zauważyć już od pierwszych stron tekstu. Widać, że autorka miała naprawdę konkretny pomysł na serię i nie zmarnowała choćby jednej kartki, czy linijki tekstu, opisując ją czytelnikowi. Mówiąc szczerzę, gdy sięgnęłam po książkę, w pierwszej chwili, wręcz przytłoczył mnie nadmiar informacji, z którymi na „dzień dobry” postanowiono mnie zaznajomić. Z lekkim niepokojem przyglądałam się stronom zawierającym takie rzeczy, jak słownik slangu przestępczego podziemia, podstawowych słów znanych bohaterom, czy spisu „gości z zaświatów”, o których wzmianki pojawiają się na łamach powieści. Obawiałam się, że podobnie jak w przypadku „Narodzin królowej” autorka wpadła w wir przesytu wiadomości. Nie uważam w żadnym wypadku, że dużo wiadomości o świecie przedstawionym to coś złego (wręcz przeciwnie), jednak wiem, jak ciężko jest je odpowiednio dozować, aby odbiorca gdzieś w połowie czytania przypadkiem nagle się nie zgubił.

Przesyt informacyjny i fantasy osadzone w realiach świata gangów, za którymi, prawdę mówiąc, nie przepadam ze względu na wiele kiepskich opowiadań, w których motyw kiepsko przedstawionych gangów (zwłaszcza w przypadku romansów) to chleb powszedni… Na tym etapie widać prawdopodobnie, z jakim podejściem podchodziłam do czytania „Czasu żniw”. Bałam się, że tyle kluczowych rzeczy pójdzie źle, iż to niemal cud, z jaką łatwością ta książka mnie do siebie przekonała. Bo przekonała. I to bardzo.

Narracja książki jest prowadzona w pierwszej osobie, co uważam za naprawdę dobrą decyzję. Z reguły tego typu powieści lepiej się czyta, gdy opowiadają historię pokazaną z perspektywy jednej, konkretnej osoby. Główna bohaterka Paige sprawiła się w tym wypadku na medal. Nieprzesadzona, silna, aczkolwiek wewnętrznie rozdarta przez pewne wspomnienia bohaterka, umiejętnie przekazywała emocje, które w danym momencie doświadczała. Dziewczyna była rzeczowa, a przy tym walczyła o swoje i nie dawała się stłamsić systemowi, czym zyskała moje całkowite poparcie. Choć upadała, zaraz zaciskała zęby i się podnosiła. Mimo porażek, strachu, czy znajomości własnych ograniczeń nie dawała się złamać. W trakcie czytania wyraźnie odczuwałam jej ból, wraz z nią miałam krótkie chwile załamania, czy epizody, kiedy marzyłam, aby z zimną krwią zabić daną osobę i zostawić okrutny świat daleko w tyle. Do samego końca potrafiłam się z nią utożsamiać, co, ze względu na jej sytuację, było dość trudnym zadaniem. Przyznaję z czystym sumieniem, że Samantha Shannon wykreowała Paige na postać, której nie da się nie lubić, bez względu na to, co robi, czy myśli. W końcu, jak nie kibicować komuś, kto walczy z całych sił, choć od początku wie, że jest skazany na porażkę? Nie da się.

Pozostali również trzymają poziom. Wprawdzie postaci drugoplanowe mogłyby mieć nieco więcej „czasu antenowego” i mieć mocniej zarysowane charaktery, ale biorąc pod uwagę ilość tomów serii, myślę, że na tej płaszczyźnie także autorka sprawiła się doskonale. Czytelnik dowiaduje się wystarczająco dużo, aby rozumieć pobudki bohaterów, jednak nie dość, by stawiać ich na równi z Paige, Nickiem, jej szefem, Jaxonem Hallem, czy sławetnym Naczelnikiem. On bowiem też odgrywa w książce ogromną rolę, lecz nie zdradzę jaką, by nie wyjawić zbyt wiele z fabuły. Muszę jednak przyznać, że to ten typ męskiego bohatera, do którego zawsze potajemnie wzdycham. Z pozoru oschły i nieczuły, w rzeczywistości kryjący opanowanego, zadbanego, inteligentnego i umiejącego się wysławiać mężczyznę. Podobnie jak reszta postaci, udowadnia, że nie wszystko jest wyłącznie czarne lub białe. Świat kryje w sobie niezliczone ilości kolorów. Trzeba tylko zaufać drugiej osobie, by je dostrzec.

Fabuła płynie z prądem, poddaje się nurtowi, łagodnie zakręca, aby w następnej chwili porwać czytelnika i w całości go pochłonąć. Choć jest wyjątkowo dynamiczna, nie ma się wrażenia, że dana sytuacja nie powinna mieć miejsca, a konkretny fragment tekstu, dialog, czy opis został wymuszony. Pisarka zbilansowała każdy element fabuły, tworząc nieoczywisty, aczkolwiek zaskakująco realny ciąg przyczynowo-skutkowy występujących po sobie wydarzeń. Historia toczy się własnym rytmem, a im bardziej czytelnik się jej poddaje, tym więcej szczegółów dostrzega. Choć z początku w „Czasie żniw” ciężko jest się w czymkolwiek połapać, a świat jasnowidzów nie do końca wydaje się zrozumiały, w miarę czytania, bariera informacyjna zaczyna być mniej widoczna. Samantha Shannon wzięła pod uwagę odbiorców i w odpowiednim czasie, skrupulatnie wszystko wyjaśniła. Stopniowo dozowała informacje, kawałek po kawałku odkrywając przed odbiorcą poszczególne elementy historii uniwersum, przedstawiając mu, jak funkcjonuje świat, jasnowidztwo, czy konkretnego jego rodzaje. Rozwój relacji między bohaterami również był zaskakująco naturalny, a jeśli ktoś zauważył już swego rodzaju „wzór” pisanych przeze mnie recenzji, mógł dostrzec, że zwracam na to zawsze największą uwagę. Autorka nie dała mi jednak powodu do narzekań, czy czepiania się, bo nie pozwoliła sobie na błędy na tej płaszczyźnie. Mało tego! Manipulowała mną tak sprawnie, że były momenty zawahania, gdy już sama nie byłam pewna, czy moje przypuszczenia co do danych osób w ogóle się sprawdzą! Tak nie można! Kto dał prawo dobrym pisarzom tak pogrywać sobie z czytelnikami!?

Samantha Shannon czerpała inspiracje z wielu źródeł. Język powieści niekiedy zaskakuje, a dopracowane zwroty i zdania, sprawiły, że w polskim wydaniu, sam wydawca postanowił zamieścić posłowie, aby pochwalić „Czas żniw” za dbałość o szczegóły, czy wiele gier słownych, których nie dało się nawet odpowiednio przełożyć na nasz język (nie mówiąc już o totalitarnych zasadach, panujących w Sajonie, czy kolonii karnej). Pisarka nie bawiła się w ogólniki, litość, czy rozwiązania pośrednie. Opisywała wszystko tak, jak wyglądałoby w rzeczywistości, barwnie, dokładnie, z uwzględnieniem smaków, zapachów, a także innych dobitnych odczuć. Z linijki na linijkę, skomplikowany świat stawał się przez to moim własnym światem.

Jeśli ktoś kiedykolwiek uzna, że nie warto dawać szansy debiutantom, podsunę mu pod nos albo „Pielgrzyma” Terry’ego Hayesa, albo właśnie „Czas żniw”. Książka skłania do myślenia, zastanowienia się, co zrobiłoby się na miejscu danych postaci. Język autorki jest plastyczny, a tekst od początku do końca, utrzymany na tym samym, wysokim poziomie. Aż strach pomyśleć, co znajdzie się w kolejnych tomach, skoro już w pierwszym, akcja nie zwalniała tempa i zdawać by się mogło, że ze względu na ilość przekazanych w niej informacji, pozostała część historii mogłaby zawrzeć się w góra trzech częściach serii. Ze swojej strony powiem, że zamierzam zaopatrzyć się w nie wszystkie. Na razie jednak, póki tego nie zrobiłam, mogę jedynie szczerze polecić tę książkę, pogratulować pisarce świetnego debiutu i ostrzec potencjalnych czytelników przed emocjonującym rollercoasterem. Bo tego, że większość z nich, podobnie jak ja, znienawidzi połowę antagonistów, jestem niemal pewna.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz