„Ten
poranek płonął, moja kochana,
Gdy obudził nas październikowy świt,
Ogień łąkę trawił, jasną i słodką,
O, duchu doliny, przyjdź!
Stoję w popiołach, tam gdzie ty się błąkasz,
Gdzie Irlandia czeka wciąż na powrót twój.”
Gdy obudził nas październikowy świt,
Ogień łąkę trawił, jasną i słodką,
O, duchu doliny, przyjdź!
Stoję w popiołach, tam gdzie ty się błąkasz,
Gdzie Irlandia czeka wciąż na powrót twój.”
fragment
książki „Czas Żniw”
Z
reguły jestem zdania, że ilość emocji, jakie potrafi we mnie
wywołać aktualnie czytana książka, jest interesującym
wyznacznikiem tego, jak bardzo dana historia jest zadowalająca. Nie
ważne, czy są to uczucia negatywne, czy pozytywne – skoro je
czuję, oznacza to, że autorowi udało się zagrać na moich
emocjach równie skutecznie, co pianiście na koncercie. Jakie więc
mogłoby być moje zdanie o książce, przez którą już po stu
stronach tekstu, miałam ochotę wymordować połowę bohaterów i
prawdopodobnie miałabym przy tym szeroki uśmiech na twarzy? No cóż…
jestem zachwycona.
Jest
rok 2059. Sajon to miejsce, gdzie normalni ludzie żyją w
sąsiedztwie z jasnowidzami, osobami zepchniętymi na margines
społeczeństwa z powodu swojej odmienności. Paige Mahoney również
do nich należy. Jest tak zwanym „śniącym wędrowcem”, a tym
samym jednym z najpotężniejszych jasnowidzów. Dziewczyna należy
do sekretnej organizacji, dla której pozyskuje informacje, włamując
się do ludzkich umysłów. Choć ma zaledwie dziewiętnaście lat, w
brutalnych zasadach kryminalnego świata Sajonu orientuje się jak
mało kto. Potrafi ukryć swoją odmienność przed wszystkimi, nawet
przed własnym ojcem.
Wszystko
zmienia się, gdy podczas kontroli w pociągu, Paige dopuszcza się
czegoś, o co sama by siebie nie podejrzewała. Na skutek kolejnych
wydarzeń, zostaje przetransportowana do tajnej placówki –
Oksfordu – do której co dziesięć lat, trafia nowa grupa
jasnowidzów. Dziewczyna poznaje zupełnie nowy świat, gdzie władzę
sprawuje potężna, nieśmiertelna rasa Refaitów, a tacy jak ona,
służą im jako niewolnicy. Paige od pierwszej chwili wie, że
wpadła w tarapaty. Te stają się tym większe, gdy okazuje się, że
jej „panem” ma zostać niejaki Naczelnik – małżonek krwi
kobiety rządzącej całą kolonią.
Daruję
sobie porównania do innych tekstów kultury, jak „Igrzyska
śmierci”, „Więzień labiryntu”, czy pozostałych, dobrze
znanych książkowemu światu dzieł, ponieważ, powiedzmy sobie
szczerze, zawsze znajdą się osoby, które będą dopatrywały się
podobieństw poszczególnych wątków, czy samego konceptu, do
istniejących już na rynku serii. W dzisiejszych czasach nie da się
napisać powieści, nijak nie odnoszącej się tematycznie lub
fabularnie do innych tekstów. Gdy napiszemy coś o wampirach, zaraz
na myśl przyjdzie „Zmierzch”, gdy napiszemy o czarodziejach, od
razu będziemy szukać podobieństw do Harry’ego Pottera… „Czas
żniw” nie jest może książką szczególnie odkrywczą, jeśli
chodzi o sam zamysł, ale z pewnością należy do tego typu lektur,
przy których trzeba mieć to w głębokim poważaniu. Zamiast tego,
należy cieszyć się barwnym stylem Samanthy Shannon, zachwycać się
jej niesamowicie rozbudowaną wyobraźnią, a także budzącą
respekt, kreacją bohaterów, do której przejdę w dalszej części
recenzji, bo inaczej z pewnością się rozpiszę i zgubię wątek.
„Czas
żniw” to zaplanowana, dobrze poprowadzona historia, co da się
zauważyć już od pierwszych stron tekstu. Widać, że autorka miała
naprawdę konkretny pomysł na serię i nie zmarnowała choćby
jednej kartki, czy linijki tekstu, opisując ją czytelnikowi. Mówiąc
szczerzę, gdy sięgnęłam po książkę, w pierwszej chwili, wręcz
przytłoczył mnie nadmiar informacji, z którymi na „dzień dobry”
postanowiono mnie zaznajomić. Z lekkim niepokojem przyglądałam się
stronom zawierającym takie rzeczy, jak słownik slangu przestępczego
podziemia, podstawowych słów znanych bohaterom, czy spisu „gości
z zaświatów”, o których wzmianki pojawiają się na łamach
powieści. Obawiałam się, że podobnie jak w przypadku „Narodzin
królowej” autorka wpadła w wir przesytu wiadomości. Nie uważam
w żadnym wypadku, że dużo wiadomości o świecie przedstawionym to
coś złego (wręcz przeciwnie), jednak wiem, jak ciężko jest je
odpowiednio dozować, aby odbiorca gdzieś w połowie czytania
przypadkiem nagle się nie zgubił.
Przesyt
informacyjny i fantasy osadzone w realiach świata gangów, za
którymi, prawdę mówiąc, nie przepadam ze względu na wiele
kiepskich opowiadań, w których motyw kiepsko przedstawionych gangów
(zwłaszcza w przypadku romansów) to chleb powszedni… Na tym
etapie widać prawdopodobnie, z jakim podejściem podchodziłam do
czytania „Czasu żniw”. Bałam się, że tyle kluczowych rzeczy
pójdzie źle, iż to niemal cud, z jaką łatwością ta książka
mnie do siebie przekonała. Bo przekonała. I to bardzo.
Narracja
książki jest prowadzona w pierwszej osobie, co uważam za naprawdę
dobrą decyzję. Z reguły tego typu powieści lepiej się czyta, gdy
opowiadają historię pokazaną z perspektywy jednej, konkretnej
osoby. Główna bohaterka Paige sprawiła się w tym wypadku na
medal. Nieprzesadzona, silna, aczkolwiek wewnętrznie rozdarta przez
pewne wspomnienia bohaterka, umiejętnie przekazywała emocje, które
w danym momencie doświadczała. Dziewczyna była rzeczowa, a przy
tym walczyła o swoje i nie dawała się stłamsić systemowi, czym
zyskała moje całkowite poparcie. Choć upadała, zaraz zaciskała
zęby i się podnosiła. Mimo porażek, strachu, czy znajomości
własnych ograniczeń nie dawała się złamać. W trakcie czytania
wyraźnie odczuwałam jej ból, wraz z nią miałam krótkie chwile
załamania, czy epizody, kiedy marzyłam, aby z zimną krwią zabić
daną osobę i zostawić okrutny świat daleko w tyle. Do samego
końca potrafiłam się z nią utożsamiać, co, ze względu na jej
sytuację, było dość trudnym zadaniem. Przyznaję z czystym
sumieniem, że Samantha Shannon wykreowała Paige na postać, której
nie da się nie lubić, bez względu na to, co robi, czy myśli. W
końcu, jak nie kibicować komuś, kto walczy z całych sił, choć
od początku wie, że jest skazany na porażkę? Nie da się.
Pozostali
również trzymają poziom. Wprawdzie postaci drugoplanowe mogłyby
mieć nieco więcej „czasu antenowego” i mieć mocniej zarysowane
charaktery, ale biorąc pod uwagę ilość tomów serii, myślę, że
na tej płaszczyźnie także autorka sprawiła się doskonale.
Czytelnik dowiaduje się wystarczająco dużo, aby rozumieć pobudki
bohaterów, jednak nie dość, by stawiać ich na równi z Paige,
Nickiem, jej szefem, Jaxonem Hallem, czy sławetnym Naczelnikiem. On
bowiem też odgrywa w książce ogromną rolę, lecz nie zdradzę
jaką, by nie wyjawić zbyt wiele z fabuły. Muszę jednak przyznać,
że to ten typ męskiego bohatera, do którego zawsze potajemnie
wzdycham. Z pozoru oschły i nieczuły, w rzeczywistości kryjący
opanowanego, zadbanego, inteligentnego i umiejącego się wysławiać
mężczyznę. Podobnie jak reszta postaci, udowadnia, że nie
wszystko jest wyłącznie czarne lub białe. Świat kryje w sobie
niezliczone ilości kolorów. Trzeba tylko zaufać drugiej osobie, by
je dostrzec.
Fabuła
płynie z prądem, poddaje się nurtowi, łagodnie zakręca, aby w
następnej chwili porwać czytelnika i w całości go pochłonąć.
Choć jest wyjątkowo dynamiczna, nie ma się wrażenia, że dana
sytuacja nie powinna mieć miejsca, a konkretny fragment tekstu,
dialog, czy opis został wymuszony. Pisarka zbilansowała każdy
element fabuły, tworząc nieoczywisty, aczkolwiek zaskakująco
realny ciąg przyczynowo-skutkowy występujących po sobie wydarzeń.
Historia toczy się własnym rytmem, a im bardziej czytelnik się jej
poddaje, tym więcej szczegółów dostrzega. Choć z początku w
„Czasie żniw” ciężko jest się w czymkolwiek połapać, a
świat jasnowidzów nie do końca wydaje się zrozumiały, w miarę
czytania, bariera informacyjna zaczyna być mniej widoczna. Samantha
Shannon wzięła pod uwagę odbiorców i w odpowiednim czasie,
skrupulatnie wszystko wyjaśniła. Stopniowo dozowała informacje,
kawałek po kawałku odkrywając przed odbiorcą poszczególne
elementy historii uniwersum, przedstawiając mu, jak funkcjonuje
świat, jasnowidztwo, czy konkretnego jego rodzaje. Rozwój relacji
między bohaterami również był zaskakująco naturalny, a jeśli
ktoś zauważył już swego rodzaju „wzór” pisanych przeze mnie
recenzji, mógł dostrzec, że zwracam na to zawsze największą
uwagę. Autorka nie dała mi jednak powodu do narzekań, czy
czepiania się, bo nie pozwoliła sobie na błędy na tej
płaszczyźnie. Mało tego! Manipulowała mną tak sprawnie, że były
momenty zawahania, gdy już sama nie byłam pewna, czy moje
przypuszczenia co do danych osób w ogóle się sprawdzą! Tak nie
można! Kto dał prawo dobrym pisarzom tak pogrywać sobie z
czytelnikami!?
Samantha
Shannon czerpała inspiracje z wielu źródeł. Język powieści
niekiedy zaskakuje, a dopracowane zwroty i zdania, sprawiły, że w
polskim wydaniu, sam wydawca postanowił zamieścić posłowie, aby
pochwalić „Czas żniw” za dbałość o szczegóły, czy wiele
gier słownych, których nie dało się nawet odpowiednio przełożyć
na nasz język (nie mówiąc już o totalitarnych zasadach,
panujących w Sajonie, czy kolonii karnej). Pisarka nie bawiła się
w ogólniki, litość, czy rozwiązania pośrednie. Opisywała
wszystko tak, jak wyglądałoby w rzeczywistości, barwnie,
dokładnie, z uwzględnieniem smaków, zapachów, a także innych
dobitnych odczuć. Z linijki na linijkę, skomplikowany świat stawał
się przez to moim własnym światem.
Jeśli
ktoś kiedykolwiek uzna, że nie warto dawać szansy debiutantom,
podsunę mu pod nos albo „Pielgrzyma” Terry’ego Hayesa, albo
właśnie „Czas żniw”. Książka skłania do myślenia,
zastanowienia się, co zrobiłoby się na miejscu danych postaci.
Język autorki jest plastyczny, a tekst od początku do końca,
utrzymany na tym samym, wysokim poziomie. Aż strach pomyśleć, co
znajdzie się w kolejnych tomach, skoro już w pierwszym, akcja nie
zwalniała tempa i zdawać by się mogło, że ze względu na ilość
przekazanych w niej informacji, pozostała część historii mogłaby
zawrzeć się w góra trzech częściach serii. Ze swojej strony
powiem, że zamierzam zaopatrzyć się w nie wszystkie. Na razie
jednak, póki tego nie zrobiłam, mogę jedynie szczerze polecić tę
książkę, pogratulować pisarce świetnego debiutu i ostrzec
potencjalnych czytelników przed emocjonującym rollercoasterem. Bo
tego, że większość z nich, podobnie jak ja, znienawidzi połowę
antagonistów, jestem niemal pewna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz