„Gdyby
ktoś mi powiedział, że całe moje życie zmieni się między
jednym uderzeniem serca a drugim, parsknęłabym śmiechem. Od
szczęścia i tragedii, od niewinności do upadku? Żarty. Ale tyle
wystarczyło. Jedno uderzenie serca. Mgnienie oka, oddech, sekunda -
i wszystko, co znałam i kochałam, zniknęło. ”
fragment
książki „Alicja w krainie zombi”
„Alicję
w krainie zombi” skończyłam czytać dosłownie wczoraj, więc
pisząc tę recenzję, mam jej treść świeżo w pamięci. Na
wstępie zaznaczę, że naprawdę lubię tematykę zombie; w
przeciwieństwie do wampirów, czy wilkołaków, te potworki wciąż
kryją w sobie coś, co z sukcesem potrafi mnie do nich przyciągnąć.
Bezmyślne, pozbawione choćby krzty współczucia, nie wahają się
zaatakować ani zabić potencjalnej ofiary. Oglądałam „The
walking Dead”, do starszych produkcji, jak „Zombieland”, czy
„Noc żywych trupów” również pałam cichą sympatią. Chyba
właśnie przez to z tak dużym zaufaniem podchodziłam do tej pory
do książek, w których poruszany był temat zombie… Cóż…
teraz chyba będę zachowywać większą czujność.
Alicja
to młoda dziewczyna, która żyje pod kloszem, z dala kogokolwiek,
prócz rodziny. Jej ojciec, który prawdopodobnie już dawno
zwariował, bez przerwy usiłuje chronić żonę i dwie dorastające
córki przed nieistniejącymi potworami. Tak przynajmniej wydaje się
dziewczynie, która nie rozumie strachu mężczyzny i uważa go za
bezpodstawny. Do czasu. Gdy pewnej tragicznej nocy, wszyscy bliscy
Alicji giną w wypadku, w tym jej ukochana, młodsza siostra,
nastolatka przeprowadza się do dziadków. Dopiero wtedy uświadamia
sobie, że ojciec być może wcale nie miał paranoi, a zło
faktycznie kryje się w mroku, czekając na jej kolejny ruch.
Czego
się spodziewałam po tej książce? Przede wszystkim tego, co każdy
z nas mógł znaleźć w oryginalnej historii „Alicji w krainie
czarów”. Liczyłam na niesamowite obrazy otoczenia, zaskakujących
bohaterów i fabułę, która będzie tak pokręcona, że nie dam
rady jej od razu pojąć. Pokładów wyobraźni, zdolnych pobudzić
zmysły czytelnika i doprowadzić go do obłędu. Mieszania się
fikcji z rzeczywistością, manipulacji słowem, rzucającej odbiorcę
w wir nonsensu i literackiej abstrakcji. Szalonej opowieści, w
której zamiast Alicji, pierwsze skrzypce zagrałyby tytułowe
„zombi”. W końcu, czy może być coś ciekawszego niż bal, na
którym zamiast gości w wystawnych sukniach i smokingach, w rytm
muzyki podryguje horda nieumarłych?
Jeśli
ciekawi was odpowiedź na zadane powyżej pytanie i zastanawiacie
się, czy odnosi się do „Alicji...” to od razu mogę wam
powiedzieć zgodnie z prawdą, że nie. Nie czytałam wprawdzie
kolejnych tomów serii, ale w przypadku pierwszej części spokojnie
mogę was zapewnić, że nie znajdziecie w niej nic z oryginalnej
historii „Alicji w krainie czarów” z wyjątkiem chmury w
kształcie królika, która zwiastuje nadchodzące niebezpieczeństwo
i kilku niecodziennych wizji, które nękają główną bohaterkę za
każdym razem, gdy widzi pewną konkretną osobę. W trakcie lektury
pojawiła się wprawdzie niejaka Kat, która swoim nietypowym, nieco
kocim charakterem mogła być nawiązaniem do kota z Chesire, ale to
wyłącznie moje spekulacje. Wydaje mi się, że to właśnie jest
główny zarzut, który mam do tej książki. Gena Showalder, tworząc
historię Alicji, bazowała ponoć na „Alicji w krainie czarów”.
Niestety, gdyby zmienić tytuł, nawet imię bohaterki nie
naprowadziłoby czytelnika na właściwy trop, w tym wypadku
przyznania twórczyni tej tezy, że tak rzeczywiście jest.
Muszę
przyznać, że początek mi się spodobał, wtedy miałam jeszcze
jakąś nadzieję, że doczekam się Alicji, która wpada do jakiegoś
rozkopanego grobu na cmentarzu, lecz zamiast wylądować na kupce
ziemi, trafia do krainy, gdzie zamiast Czerwonej Królowej, rządzą
zombie. Wyobrażałam sobie swego rodzaju parodię, klimatem
dorównującą „Dumie i Uprzedzeniu i Zombie” (swoją drogą
naprawdę świetny film). Jak się okazało, osoby zajmujące się
blurbem naprawdę potrafią zdziałać cuda, manipulując opisem,
ponieważ okazało się, że trafiłam na zwyczajną młodzieżówkę
z „zombi” w tle.
Fakt
faktem, jak już wspomniałam, początek wydał mi się niezły,
czułam emocje bijące z rodzinnego domu Alicji, jak również
niechęć, którą pałała dziewczyna do rodziców w związku z
nakładanymi na nią ograniczeniami. Opis wypadku samochodowego także
wypadł nieźle, ponieważ później potrafiłam dostrzec nękający
dziewczynę żal. Autorka książki odpowiednio oddała ból po
stracie najbliższych i emocje, jakie doświadcza osoba, która
straciła w tak krótkim czasie tak wiele. Współczułam Alicji i
miałam nadzieję, że da radę się otrząsnąć.
W
przypadku fabuły nie mam chyba zbyt wiele do powiedzenia. „Alicja
w krainie zombi” to typowa młodzieżowa opowieść o dziewczynie,
trafiającej do nowej szkoły, w ciągu jednego dnia znajdującej
przyjaciółkę na całe życie, a także chłopaka, w przypadku
którego już na pierwszy rzut oka wiadomo, że będzie jej
przeznaczony. Były momenty, kiedy treść przypadała mi do gustu,
przeważały jednak takie, gdzie zastanawiałam się, czy w ogóle
istotny motyw zombie będzie autorce do czegokolwiek potrzebny. Muszę
przyznać, że fragmenty, gdy nieumarli już się pojawiali nawet się
pisarce udały. Nieco gorzej wypadły wątki poszczególnych
bohaterów, ponieważ dialogi między nimi wydawały się tak
sztuczne, że czasami wręcz załamywałam ręce. Niekiedy musiałam
wracać dwa razy do jednej rozmowy, żeby połapać się, o co
chodziło. Poszczególne wypowiedzi były jakby wymuszone i pojawiały
się zupełnie znikąd. Wymiany zdań wypadały dobrze chyba
wyłącznie w przypadku chłopaka o imieniu Cole i Alicji. Ze
smutkiem przyznaję, że na tej płaszczyźnie Gena Showalter nie
poradziła sobie zbyt dobrze.
To,
co mi się podobało to z całą pewnością postacie. Alicja, jako
protagonistka naprawdę dawała radę. Mimo tragedii, jaka ją
spotkała, starała się kroczyć przez życie z uniesioną głową,
nie użalając się, a już na pewno nie godząc się na litość ze
strony innych. Jak to mówią: „nie dawała sobie w kaszę
dmuchać”. Jeśli ktoś jej podpadł, nie uciekała w kąt, tylko
stawiała mu czoła, gdy chciała z kimś porozmawiać, nie czekała,
aż sam do niej przyjdzie, tylko prowokowała konfrontację. Była
buńczuczną, interesującą postacią. Zaimponowała mi jako
bohaterka, która do ostatniej strony książki nie straciła hartu
ducha, nie bała się potencjalnych ran, ani reagowania, w przypadku,
gdy innym działa się krzywda. Jedyne, co było w niej irytujące to
wstawki autorki, która uznała, że każdą wypowiedź jej lub
pozostałych osób, powinna zwieńczyć krótkim komentarzem,
wypowiadanym w myślach nastolatki. Nie mi stwierdzać, czy to dobry,
czy zły zabieg, w każdym razem, mnie niespecjalnie przypadły do
gustu, bo psuły przyjemność z czytania i stopniowego odkrywania
psychiki Alicji.
Co
do pozostałych: pokochałam Cole’a i jego zespół. Ich przypadek
pokazał mi, że pierwsze wrażenie nie zawsze musi być trafne, a
to, co początkowo wydaje się złe, nie zawsze jest takie w
rzeczywistości. Mogłabym wymienić sporo cech Cole’a, ale
istnieje prawdopodobieństwo, że zepsułabym tym samym zabawę
osobom, które zdecydują się sięgnąć po tę książkę.
Najmocniejszym punktem „Alicji...” jest możliwość odkrywania
poszczególnych postaci, pojmowanie ich motywów, a także
rozszyfrowywania skrywanych przez nie tajemnic.
Autorce
usilnie zależało, by w historię o zombie wpleść wyraźny wątek
miłosny. Bohaterowie bez przerwy mieli nieprzyzwoite myśli
(zwłaszcza Ali), czuli obustronne przyciągalnie i oczywiście,
czego nie mogło zabraknąć, czuli coś do siebie już od pierwszego
wejrzenia. To z kolei spowodowało, że romans, jaki zakwitł na
łamach powieści, wręcz przesłonił grubą płachtą to, co
powinno być najbardziej istotne. Zresztą nie tylko to odwodziło
mnie od myśli o zombie. Alicja odnosiła sukcesy i porażki,
chodziła do szkoły, uczyła się na nowo funkcjonować wśród
rówieśników. Dopiero w połowie książki, autorka przypomniała
sobie, że powinna bardziej skupić się na potworach i uchyliła
rąbka tajemnicy, zapoznając czytelnika z większą ilością
szczegółów odnoście nieumarłych.
Właśnie…
A jak się sprawy miały w przypadku samych zombie? Autorka wybrała
niekonwencjonalny sposób, aby przestawić te fikcyjne postacie,
ponieważ w jej książce czytelnicy nie znajdą znanych nam z
popkultury zombie. Widać, że się postarała i chciała
zaprezentować odbiorcom coś nowego, wnoszącego powiew świeżości
do kultury zombie. Nieumarli byli bowiem bardziej czymś w rodzaju
złych duchów, aniżeli namacalnych bestii. Nie wszyscy też je
widzieli a w postaci duchowej nie dało się ich w ogóle dotknąć,
co zmusiło mnie do zadania sobie kluczowego pytania, dlaczego
właściwie stanowiły w takim razie aż takie zagrożenie.
Zrozumiałam, że zombie mogły zrobić krzywdę, jednak Gena
Showalter niezbyt dobrze wyjaśniła, w jaki sposób właściwie
funkcjonowały. Mimo to walki między nimi, a protagonistami były
emocjonujące i pełne akcji, może było ich jedynie nieco za mało,
abym mogła w stu procentach się w nie wczuć. Zwłaszcza w
przypadku zakończenia, które powinno być najbardziej niepokojące,
a uporanie się z problemami zajęło bohaterom niespełna kilka
strony. Dla porównania dodam, że jedna z pierwszych walk Alicji
zajęła więcej czasu.
Podsumowując:
„Alicja w krainie zombi” nie byłaby złą pozycją, gdyby
autorka poświęciła więcej uwagi cięższemu mrocznemu klimatowi,
przeplatanemu groteską, zamiast skupiać się na plotkach, czy
szkolnym, uczuciowym życiu bohaterów. Styl pisarki jest prosty,
poziom dialogów i opisów określiłabym jako „wystarczająco
umiarkowany”. Nie napiszę, że lektura jest zła, ponieważ
zapewne sięgnę po kolejną część, aby przekonać się, jaki
pomysł na historię miała Gena Showalter. Niemniej jednak do
książki z pewnością powinno podchodzić się ze sporym dystansem.
Jeśli ktoś potraktuje ją jak prostą młodzieżówkę, powinien
się dobrze bawić, a nawet chwalić sobie nietypowy styl autorki.
Podejrzewam jednak, że pozostałe osoby, te, które będą miały
konkretne oczekiwania względem lektury, raczej mogą się zawieść.
Im zamiast tej książki, mogę polecić film pt.: „Duma i
Uprzedzenie i Zombie”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz