sobota, 27 października 2018

"Alicja w krainie zombi" Gena Showalter | Wyd. HarperCollins

„Gdyby ktoś mi powiedział, że całe moje życie zmieni się między jednym uderzeniem serca a drugim, parsknęłabym śmiechem. Od szczęścia i tragedii, od niewinności do upadku? Żarty. Ale tyle wystarczyło. Jedno uderzenie serca. Mgnienie oka, oddech, sekunda - i wszystko, co znałam i kochałam, zniknęło. ”

fragment książki „Alicja w krainie zombi”


„Alicję w krainie zombi” skończyłam czytać dosłownie wczoraj, więc pisząc tę recenzję, mam jej treść świeżo w pamięci. Na wstępie zaznaczę, że naprawdę lubię tematykę zombie; w przeciwieństwie do wampirów, czy wilkołaków, te potworki wciąż kryją w sobie coś, co z sukcesem potrafi mnie do nich przyciągnąć. Bezmyślne, pozbawione choćby krzty współczucia, nie wahają się zaatakować ani zabić potencjalnej ofiary. Oglądałam „The walking Dead”, do starszych produkcji, jak „Zombieland”, czy „Noc żywych trupów” również pałam cichą sympatią. Chyba właśnie przez to z tak dużym zaufaniem podchodziłam do tej pory do książek, w których poruszany był temat zombie… Cóż… teraz chyba będę zachowywać większą czujność.

Alicja to młoda dziewczyna, która żyje pod kloszem, z dala kogokolwiek, prócz rodziny. Jej ojciec, który prawdopodobnie już dawno zwariował, bez przerwy usiłuje chronić żonę i dwie dorastające córki przed nieistniejącymi potworami. Tak przynajmniej wydaje się dziewczynie, która nie rozumie strachu mężczyzny i uważa go za bezpodstawny. Do czasu. Gdy pewnej tragicznej nocy, wszyscy bliscy Alicji giną w wypadku, w tym jej ukochana, młodsza siostra, nastolatka przeprowadza się do dziadków. Dopiero wtedy uświadamia sobie, że ojciec być może wcale nie miał paranoi, a zło faktycznie kryje się w mroku, czekając na jej kolejny ruch.
Czego się spodziewałam po tej książce? Przede wszystkim tego, co każdy z nas mógł znaleźć w oryginalnej historii „Alicji w krainie czarów”. Liczyłam na niesamowite obrazy otoczenia, zaskakujących bohaterów i fabułę, która będzie tak pokręcona, że nie dam rady jej od razu pojąć. Pokładów wyobraźni, zdolnych pobudzić zmysły czytelnika i doprowadzić go do obłędu. Mieszania się fikcji z rzeczywistością, manipulacji słowem, rzucającej odbiorcę w wir nonsensu i literackiej abstrakcji. Szalonej opowieści, w której zamiast Alicji, pierwsze skrzypce zagrałyby tytułowe „zombi”. W końcu, czy może być coś ciekawszego niż bal, na którym zamiast gości w wystawnych sukniach i smokingach, w rytm muzyki podryguje horda nieumarłych?

Jeśli ciekawi was odpowiedź na zadane powyżej pytanie i zastanawiacie się, czy odnosi się do „Alicji...” to od razu mogę wam powiedzieć zgodnie z prawdą, że nie. Nie czytałam wprawdzie kolejnych tomów serii, ale w przypadku pierwszej części spokojnie mogę was zapewnić, że nie znajdziecie w niej nic z oryginalnej historii „Alicji w krainie czarów” z wyjątkiem chmury w kształcie królika, która zwiastuje nadchodzące niebezpieczeństwo i kilku niecodziennych wizji, które nękają główną bohaterkę za każdym razem, gdy widzi pewną konkretną osobę. W trakcie lektury pojawiła się wprawdzie niejaka Kat, która swoim nietypowym, nieco kocim charakterem mogła być nawiązaniem do kota z Chesire, ale to wyłącznie moje spekulacje. Wydaje mi się, że to właśnie jest główny zarzut, który mam do tej książki. Gena Showalder, tworząc historię Alicji, bazowała ponoć na „Alicji w krainie czarów”. Niestety, gdyby zmienić tytuł, nawet imię bohaterki nie naprowadziłoby czytelnika na właściwy trop, w tym wypadku przyznania twórczyni tej tezy, że tak rzeczywiście jest.

Muszę przyznać, że początek mi się spodobał, wtedy miałam jeszcze jakąś nadzieję, że doczekam się Alicji, która wpada do jakiegoś rozkopanego grobu na cmentarzu, lecz zamiast wylądować na kupce ziemi, trafia do krainy, gdzie zamiast Czerwonej Królowej, rządzą zombie. Wyobrażałam sobie swego rodzaju parodię, klimatem dorównującą „Dumie i Uprzedzeniu i Zombie” (swoją drogą naprawdę świetny film). Jak się okazało, osoby zajmujące się blurbem naprawdę potrafią zdziałać cuda, manipulując opisem, ponieważ okazało się, że trafiłam na zwyczajną młodzieżówkę z „zombi” w tle.

Fakt faktem, jak już wspomniałam, początek wydał mi się niezły, czułam emocje bijące z rodzinnego domu Alicji, jak również niechęć, którą pałała dziewczyna do rodziców w związku z nakładanymi na nią ograniczeniami. Opis wypadku samochodowego także wypadł nieźle, ponieważ później potrafiłam dostrzec nękający dziewczynę żal. Autorka książki odpowiednio oddała ból po stracie najbliższych i emocje, jakie doświadcza osoba, która straciła w tak krótkim czasie tak wiele. Współczułam Alicji i miałam nadzieję, że da radę się otrząsnąć.

W przypadku fabuły nie mam chyba zbyt wiele do powiedzenia. „Alicja w krainie zombi” to typowa młodzieżowa opowieść o dziewczynie, trafiającej do nowej szkoły, w ciągu jednego dnia znajdującej przyjaciółkę na całe życie, a także chłopaka, w przypadku którego już na pierwszy rzut oka wiadomo, że będzie jej przeznaczony. Były momenty, kiedy treść przypadała mi do gustu, przeważały jednak takie, gdzie zastanawiałam się, czy w ogóle istotny motyw zombie będzie autorce do czegokolwiek potrzebny. Muszę przyznać, że fragmenty, gdy nieumarli już się pojawiali nawet się pisarce udały. Nieco gorzej wypadły wątki poszczególnych bohaterów, ponieważ dialogi między nimi wydawały się tak sztuczne, że czasami wręcz załamywałam ręce. Niekiedy musiałam wracać dwa razy do jednej rozmowy, żeby połapać się, o co chodziło. Poszczególne wypowiedzi były jakby wymuszone i pojawiały się zupełnie znikąd. Wymiany zdań wypadały dobrze chyba wyłącznie w przypadku chłopaka o imieniu Cole i Alicji. Ze smutkiem przyznaję, że na tej płaszczyźnie Gena Showalter nie poradziła sobie zbyt dobrze.

To, co mi się podobało to z całą pewnością postacie. Alicja, jako protagonistka naprawdę dawała radę. Mimo tragedii, jaka ją spotkała, starała się kroczyć przez życie z uniesioną głową, nie użalając się, a już na pewno nie godząc się na litość ze strony innych. Jak to mówią: „nie dawała sobie w kaszę dmuchać”. Jeśli ktoś jej podpadł, nie uciekała w kąt, tylko stawiała mu czoła, gdy chciała z kimś porozmawiać, nie czekała, aż sam do niej przyjdzie, tylko prowokowała konfrontację. Była buńczuczną, interesującą postacią. Zaimponowała mi jako bohaterka, która do ostatniej strony książki nie straciła hartu ducha, nie bała się potencjalnych ran, ani reagowania, w przypadku, gdy innym działa się krzywda. Jedyne, co było w niej irytujące to wstawki autorki, która uznała, że każdą wypowiedź jej lub pozostałych osób, powinna zwieńczyć krótkim komentarzem, wypowiadanym w myślach nastolatki. Nie mi stwierdzać, czy to dobry, czy zły zabieg, w każdym razem, mnie niespecjalnie przypadły do gustu, bo psuły przyjemność z czytania i stopniowego odkrywania psychiki Alicji.

Co do pozostałych: pokochałam Cole’a i jego zespół. Ich przypadek pokazał mi, że pierwsze wrażenie nie zawsze musi być trafne, a to, co początkowo wydaje się złe, nie zawsze jest takie w rzeczywistości. Mogłabym wymienić sporo cech Cole’a, ale istnieje prawdopodobieństwo, że zepsułabym tym samym zabawę osobom, które zdecydują się sięgnąć po tę książkę. Najmocniejszym punktem „Alicji...” jest możliwość odkrywania poszczególnych postaci, pojmowanie ich motywów, a także rozszyfrowywania skrywanych przez nie tajemnic.

Autorce usilnie zależało, by w historię o zombie wpleść wyraźny wątek miłosny. Bohaterowie bez przerwy mieli nieprzyzwoite myśli (zwłaszcza Ali), czuli obustronne przyciągalnie i oczywiście, czego nie mogło zabraknąć, czuli coś do siebie już od pierwszego wejrzenia. To z kolei spowodowało, że romans, jaki zakwitł na łamach powieści, wręcz przesłonił grubą płachtą to, co powinno być najbardziej istotne. Zresztą nie tylko to odwodziło mnie od myśli o zombie. Alicja odnosiła sukcesy i porażki, chodziła do szkoły, uczyła się na nowo funkcjonować wśród rówieśników. Dopiero w połowie książki, autorka przypomniała sobie, że powinna bardziej skupić się na potworach i uchyliła rąbka tajemnicy, zapoznając czytelnika z większą ilością szczegółów odnoście nieumarłych.

Właśnie… A jak się sprawy miały w przypadku samych zombie? Autorka wybrała niekonwencjonalny sposób, aby przestawić te fikcyjne postacie, ponieważ w jej książce czytelnicy nie znajdą znanych nam z popkultury zombie. Widać, że się postarała i chciała zaprezentować odbiorcom coś nowego, wnoszącego powiew świeżości do kultury zombie. Nieumarli byli bowiem bardziej czymś w rodzaju złych duchów, aniżeli namacalnych bestii. Nie wszyscy też je widzieli a w postaci duchowej nie dało się ich w ogóle dotknąć, co zmusiło mnie do zadania sobie kluczowego pytania, dlaczego właściwie stanowiły w takim razie aż takie zagrożenie. Zrozumiałam, że zombie mogły zrobić krzywdę, jednak Gena Showalter niezbyt dobrze wyjaśniła, w jaki sposób właściwie funkcjonowały. Mimo to walki między nimi, a protagonistami były emocjonujące i pełne akcji, może było ich jedynie nieco za mało, abym mogła w stu procentach się w nie wczuć. Zwłaszcza w przypadku zakończenia, które powinno być najbardziej niepokojące, a uporanie się z problemami zajęło bohaterom niespełna kilka strony. Dla porównania dodam, że jedna z pierwszych walk Alicji zajęła więcej czasu.

Podsumowując: „Alicja w krainie zombi” nie byłaby złą pozycją, gdyby autorka poświęciła więcej uwagi cięższemu mrocznemu klimatowi, przeplatanemu groteską, zamiast skupiać się na plotkach, czy szkolnym, uczuciowym życiu bohaterów. Styl pisarki jest prosty, poziom dialogów i opisów określiłabym jako „wystarczająco umiarkowany”. Nie napiszę, że lektura jest zła, ponieważ zapewne sięgnę po kolejną część, aby przekonać się, jaki pomysł na historię miała Gena Showalter. Niemniej jednak do książki z pewnością powinno podchodzić się ze sporym dystansem. Jeśli ktoś potraktuje ją jak prostą młodzieżówkę, powinien się dobrze bawić, a nawet chwalić sobie nietypowy styl autorki. Podejrzewam jednak, że pozostałe osoby, te, które będą miały konkretne oczekiwania względem lektury, raczej mogą się zawieść. Im zamiast tej książki, mogę polecić film pt.: „Duma i Uprzedzenie i Zombie”. 

 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz