„Była
to winna samej sobie. Musiała zrobić jeszcze ten jeden krok.
Inaczej całe życie może tego żałować. W końcu naprawdę nie
miała już nic do stracenia… Poza życiem.”
fragment
książki „Sekret Listu”
Uwielbiam
szperać na stoiskach w Biedronkach i szukać na nich książkowych
perełek. Niekiedy wybieram pozycje, które znam, a akurat miałam w
planach je kupić, kiedy indziej zdaje się po prostu na los i
decyduje się na powieści, o których wcześniej nie miałam bladego
pojęcia. „Sekret listu” należał do tej drugiej kategorii. Mimo
iż nigdy wcześniej nie słyszałam o tej książce (ani, jak mi się
wydawało, o autorce), kusiła mnie tak bardzo, że pobiegłam do
domu, aby zaopatrzyć się w gotówkę i zdążyć przed innymi
potencjalnymi zainteresowanymi. Nawet nie wiecie, jak bardzo cieszę
się z tej decyzji…
Główną
bohaterką historii jest Joanna Haslam, aspirująca dziennikarka
śledcza, pracująca w redakcji bardzo poczytnej gazety. Kobieta
zjawia się na pogrzebie niejakiego sir Jamesa Harrisona, aktora,
którego znana rodzina od dawna jest na ustach wielu osób. W trakcie
nabożeństwa poznaje pewną tajemniczą staruszkę, której pomaga
następnie wrócić do domu. Gdy ta niebawem umiera w wyjątkowo
dziwnych okolicznościach, do Joanny przychodzi wiadomość, z której
wynika, że staruszka mogła posiadać pilnie strzeżone informacje
dotyczące przeszłości brytyjskiej monarchii. Joanna, wierząc
swojemu szóstemu zmysłowi, postanawia skorzystać z dziennikarskich
umiejętności, aby dowiedzieć się na ten temat czegoś więcej.
Nie wie jednak, że poszukiwania mogą zagrozić życiu nie tylko
jej, ale również wszystkich jej bliskich. Sekret, jaki zawiera
bowiem poszukiwany list, nigdy nie powinien ujrzeć światła
dziennego.
Dwie
rzeczy, które przekonały mnie do tej książki: brytyjska monarchia
i dziennikarskie śledztwo (trzy, jeśli liczyć okładkę).
Zastanawiało mnie, w jaki sposób Lucinda Riley pokieruje akcją
tak, by jeden, niepozorny list namieszał w takim stopniu w życiu
tak wielu bohaterów. Nie od dziś wiadomo, że coś, co na pozór
wydawałoby się nieistotne, ostatecznie potrafi okazać się
kluczowe, może skomplikować sprawę lub pomóc w połączeniu
konkretnych elementów, które dotąd nie miały sensu. Podobnie
sytuacja ma się w przypadku „Sekretu listu”. Czytelnik nawet nie
zdaje sobie sprawy, że sięgając po książkę, wraz z głównymi
bohaterami, mimowolnie wplątuje się w poważną intrygę. Kruki,
które zniknęły z londyńskiej Tower, również nie zwiastują nic
dobrego. Legenda głosi bowiem, że ich brak będzie zwiastunem
upadku brytyjskiej monarchii.
Podczas
lektury, tym, na co najbardziej zwróciłam uwagę, byli niebanalni
bohaterowie. Autorka wykreowała postacie, z którymi naprawdę da
się identyfikować. Główna bohaterka nie sprawiała wrażenia
irytującej (może tylko w niektórych momentach, ale w tak
nielicznych, że przymykałam na to oko), z uporem dążyła do celu,
a choć strach i wątpliwości były w jej przypadku uzasadnione,
ciekawość pchała ją dalej. Nie poddawała się, choć los
bezustannie ciskał jej kłody pod nogi. Zyskała tym samym moją
sympatię, a co rzadko się zdarza, nie straciła jej aż do samego
końca lektury.
W
przypadku pozostałych bohaterów było podobnie jak z Joanną.
Marcus, towarzysz Joanny zauroczył mnie zarówno swoimi wadami (no
dobrze, źle to zabrzmiało), jak i nieodzownymi zaletami. Miał swój
cel, jak również marzenia, których pomimo odpowiednich koneksji,
nie miał szans spełnić. Do samego końca autorka nie zagubiła
przy tym jego indywidualnego charakteru, który oscylował gdzieś
między niepoprawnym flirciarzem a niespełnionym zawodowo
alkoholikiem. Każda z jego stron pasowała na tyle, że z osoby,
której początkowo nie da się lubić, stał się bohaterem, za
którego dałabym sobie uciąć rękę. Podobnie sprawy miały się z
niejaką Zoe, jego siostrą, która skrywała ogromny sekret,
Simonem, przyjacielem Joanny, pewnym anonimowym ukochanym, czy szefem
głównej bohaterki. Każda z postaci miała swoje tajemnice, każda
miała problemy, z którymi musiała się uporać. Nikt nie był
idealny, co tylko pokazywało, że pod otoczką sławy, intelektu,
czy ambicji, każdy z nich krył w sobie cząstkę normalnego,
szarego człowieka. Jedyne, do czego w sumie miałam ochotę się
przyczepić była relacja Zoe ze wspomnianym, anonimowym mężczyzną.
Końcowe wątki opisujące ich relacje jakoś gryzły mi się z
początkiem, gdzie autorka wykreowała ów związek jako pozbawiony
wad i idealny na wskroś. Miałam wrażenie, że Lucinda Riley celowo
odbiegła gwałtownie od pierwotnej wersji, aby inaczej pokierować
zakończeniem Zoe. Nie było w tym nic złego, niesubtelnego, ani
specjalnie rażącego, ale moje czujne oko od razu wychwyciło
zmianę, która pojawiła się zbyt niespodziewanie. Zaraz jednak o
niej zapomniałam, bo w ten sposób zakończenie było dla mnie dużo
bardziej satysfakcjonujące.
Fabuła
„Sekretu listu” jest poprowadzona w stylu iście mistrzowskim.
Czytelnika aż korci, by dowiedzieć się, jak wygląda zakończenie.
Muszę przyznać, że wyjaśnienie było dla mnie niezwykle
zaskakujące, chociaż ostatecznie udało mi się domyślić paru
spraw, głównie w przypadku Zoe i kilku elementów dotyczących
samego listu, a także powiązanej z nim monarchii. Autorka bez
przerwy podsycała moją ciekawość, a fragmenty, które pozwalały
ujawnić kolejne elementy, nie pozwalały mi się ani przez sekundę
nudzić. Były momenty, gdy nie mogłam powstrzymać uśmiechu, a
także takie, gdy o mały włos nie zatrzasnęłam z oburzeniem
książki, siedząc na auli i słuchając wykładu profesora. Książka
z pewnością dostarcza wielu emocji, poczynając od tych
pozytywnych, na wyjątkowo negatywnych kończąc. Pisarka nie
oszczędzała, jeśli chodzi o realizm, więc w książce nie
uświadczymy idealnego happy endu, a śmierć i porażki będą na
porządku dziennym. Był fragment, który wbił mnie w fotel, bo nie
mogłam uwierzyć, że Lucinda Riley naprawdę zdecydowała się
postąpić tak czy inaczej z kilkoma bohaterami. Gdy w końcu
dobrnęłam do zakończenia, czułam się wyprowadzona w pole i
zmanipulowana do tego stopnia, o który sama bym się nie
podejrzewała. Nie świadczy to jednak źle o powieści, wręcz
przeciwnie, przemawia jak najbardziej na jej korzyść.
Do
samego stylu autorki nie mam się jak zbytnio przyczepić. Język,
którym została napisana książka, przypadł mi do gustu, był
płynny, a opisy nie zostały ani przedobrzone, ani okrojone. Nie
miałam poczucia przesady, czy niedosytu, a płynność akcji
sprzyjała szybszemu czytaniu. Wspomnę może wyłącznie o
niektórych dialogach, które w większości naturalne, chwilami były
nieco stereotypowy, a także schematyczne. Skutkowało to
przewidywalnymi rozmowami, których zakończenia szło się z
łatwością domyślić. Nie zawsze, sporadycznie.
Nie
mogłam się oderwać od książki, do tego stopnia, że czytałam ją
nawet w trakcie zajęć. Fakt, że chciałam jak najszybciej odkryć
wszystkie karty, jakie prezentowała mi treść książki, to nie
tylko zasługa intrygującej zagadki, czy niebanalnej fabuły, ale
również samej Lucindy Riley. Pisarka postawiła sobie chyba za
punkt honoru, by doprowadzić mnie do szewskiej pasji, za każdym
razem, gdy byłam bliżej rozwiązania zagadki. Nie mówię, że to
źle, jednak tak, jak wspominałam w przypadku recenzji „Morderstwa
w Orient Expressie”, jestem typem czytelnika, który uwielbia
szukać rozwiązania i stać ramię w ramię przy bohaterze. W
przypadku „Sekretu listu” jest to dość trudne, gdyż autorce
zbyt zależało, by tajemnica pozostała nią aż do ostatnich stron.
Odbiorca (co frustrujące) nie ma możliwości rozwiązania zagadki
zbyt szybko, ponieważ w książce zastosowany sprytny fortel. Za
każdym razem, gdy któraś z postaci była bliżej trafnych
odpowiedzi, a jej trop szedł w odpowiednim kierunku, wątek po
prostu się urywał, pozostawiając umierającego z ciekawości
czytelnika samemu sobie. Nie powiem, pięć pierwszych razów
wywołało na mojej twarzy uśmiech, uznałam bowiem, że Lucinda
Riley stopniowo będzie uchylać przede mną kolejne rąbki
tajemnicy, abym sama również mogła pobawić się w dziennikarkę
śledczą. Niestety, przeliczyłam się, do samego finału, autorka
postanowiła zatrzymać wyjaśnienia wyłącznie dla siebie i
bohaterów. Nie umniejszyło to wprawdzie przyjemności, z jaką
czytałam książkę, jednak pozostawiło lekki żal, że nie
dostałam możliwości stuprocentowego wczucia się z sytuację
Joanny Haslam. Jak to w końcu zrobić, gdy wszystkie wyjaśnienia
postacie zachowują dla siebie, a my możemy wyłącznie polegać na
własnej, ograniczonej dedukcji?
Książka
ma w sumie dwa zakończenia, a raczej punkty kulminacyjne. Jeden,
który pojawia się wcześniej, jest dużo bardziej burzliwy i
emocjonujący, drugi, spokojniejszy, pomaga czytelnikowi ułożyć
wszystkie elementy w spójną całość, a także dowiedzieć się,
dlaczego na łamach powieści tyle osób walczyło jeden, niepozorny
świstek papieru. W „Sekrecie listu” znajdziemy wszystko,
poczynając od pozornie prostego śledztwa, po podróże, tajnych
agentów, świat show-biznesu, a także ryzykowne romanse. Strony tej
książki wręcz ociekają tajemnicami, nie dając czytelnikowi
choćby chwili oddechu.
Jeśli
szukacie czegoś do czytania, to z czystym sumieniem możecie
zaopatrzyć się właśnie w tę pozycję. „Sekret listu” spodoba
się nie tylko fanom Lucindy Riley i jej serii „Siedmiu Sióstr”,
ale także osobom, które szukają ciekawej lektury, która jest po
części obyczajówką, po części thrillerem, a w jakimś stopniu
również romansem. Sądzę, że to naprawdę dobrze skonstruowana
powieść zarówno pod względem historii, bohaterów, jak i samego
stylu. Z mojej strony mogę już obiecać, że sięgnę po inne
pozycje Lucindy Riley.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz