wtorek, 16 października 2018

"Narodziny królowej" Rebecca Ross | Wyd. Kobiece


„Wokół nas jest wiele sekretnych drzwi, na widoku. Po prostu nie zadajemy sobie trudu, aby je dostrzec i otworzyć.”

fragment książki „Narodziny Królowej”


Sięgając po „Narodziny królowej”, miałam mieszane uczucia i nie nastawiałam się na zbyt wiele. Mimo to byłam zainteresowana tą pozycją, ponieważ jak zwykle, oczarowała mnie klimatyczna, dopracowana okładka i zarys fabuły. Nie ukrywam, że oglądałam kilka recenzji, nie spodziewając się, że nazwisko Rebecci Ross znajdzie się w najbliższym czasie na którejś z moich półek. Mam w swojej zakurzonej biblioteczce tyle opuszczonych pozycji, które wyklinają mnie za brak uwagi, że nowa książka byłaby już czytelniczym grzechem. Tyle że wtedy, na literackim horyzoncie, pojawiła się moja znajoma, która, ciekawa zakurzonej opinii, podarowała mi „Narodziny królowej”.

Brienna w wieku dziesięciu lat trafia do Magnalii, domu, w którym w trakcie siedmioletniego szkolenia ma opanować do mistrzostwa jedną z pięciu pasji. Dziewczyna, która straciła matkę, a ojca nigdy nie poznała ze względu na protesty dziadka, wybiera sztukę. Szybko okazuje się jednak, że nie ma talentu do tej dziedziny i po czterech latach uczenia się pozostałych pasji, w końcu decyduje się na wiedzę. Ma tylko trzy lata do letniego przesilenia, czasu, gdy młode uczennice znajdują opiekunów, patronów. Z powodu krótszego okresu nauki, mimo intensywnych przygotowań, Brienna nie zdobywa wystarczających umiejętności i jej Mistrz nie może wręczyć jej wymarzonej peleryny. Wydawałoby się, że życie dziewczyny straci od tej chwili żywe barwy. Tymczasem to dopiero początek. Uczennica nie ma pojęcia, że za sprawą nieoczekiwanego splotu wydarzeń, już wkrótce stanie się jedną z najważniejszych sojuszniczek grupy, pragnącej obalić obecnie panującego króla-tyrana. Maevana, kraj wojowników, potrzebuje prawowitej królowej, by w Królestwie znów pojawiła się pradawna magia...

Mimo różnych… dość nieprzychylnych opinii, podchodziłam do „Narodzin królowej” dość optymistycznie. Zwykle staram się dawać szansę książkom, zwłaszcza jeśli to młodzieżowe fantasy, które z reguły nie mają mi niestety nic nowego do zaoferowania. Nie mam wygórowanych oczekiwań, więc gdy już zabieram się za tego typu pozycję, nie jestem zawiedziona i staram się po prostu czerpać radość z czytania prostej, niewymagającej ode mnie myślenia treści. Sięgając po powieść Rebecci Ross, miałam podobne nastawienie: przygotowałam się na dobrą, aczkolwiek nieco niedopracowaną książkę. Jak już wspominałam we wcześniejszych recenzjach, debiutantów oceniam z przymrużeniem oka, ponieważ wiem, jak wiele doświadczenia przychodzi z wiekiem, a także kolejnymi napisanymi tekstami.

Jak zawsze mam problem, od czego zacząć. Może więc od początku, czyli od samej historii. Nie ukrywam, że jest niezwykle przewidywalna, co niestety mocno wpływa na odbiór lektury. Wprawdzie przyznaję bez bicia, że przeczytałam blurb po łebkach i nie miałam pojęcia, że główna bohaterka nie zostanie pasjonowana, ale mimo wszystko, duży minus dla wydawnictwa, że umieściło na odwrocie tak jawny spoiler. Kolejnym elementem zdradzającym dużą część fabuły są drzewa genealogiczne, które choć dopracowane, zdradzają odpowiedź na jedną z większych zagadek, z którymi boryka się Brienna. Mnie nawet początkowo odstraszyły, bo słysząc o prostocie książki, nie spodziewałam się kilku stron z drzewami genealogicznymi i listami członków poszczególnych rodów. Jak dla mnie były one nieco zbędne, bo poza chwilowym zachwytem w stylu: „O! Drzewa genealogiczne!”, nic nie wnosiły do samej historii. Niemniej jednak komuś z pewnością mogą pomóc, gdyż na łamach powieści pojawia się sporo nazwisk i co wytrwalsi będą chwili sprawdzać, z kim mają do czynienia w danym momencie. Jeśli komuś nie przeszkadzają spoilery, jest to jak najbardziej w porządku. Z pewnością godna podziwu jest skrupulatność, z jaką autorka skatalogowała członków poszczególnych rodów.

Rebecca Ross miała ciekawy, oryginalny pomysł na fabułę. Domy pasji przyciągnęły moją uwagę, a pomysł, by po latach nauki szukać patronów, wyjątkowo przypadł mi do gustu. Jak to jednak ja, musiałam doszukiwać się niedomówień, które później, nawiedzały mnie na każdej stronie książki. Brakowało mi większej ilości wyjaśnień i uściślenia, dlaczego pasję objawiają się w ten, a nie inny sposób. Działanie samej Magnalii również mnie zastanawiało, gdyż w wieku dziesięciu lat, kiedy mała Brienna zaczęła naukę, kazano jej wybrać jedną, konkretną pasję. Wierzcie mi, to nie jest raczej wiek, w którym podejmuje się tak ważne decyzje, które mają zaważyć na całym późniejszym życiu. Ja w wieku osiemnastu lat nie miałam pojęcia, na jakie studia się zdecydować, a Brienna musiała podjąć wybór podobnej wagi jeszcze jako dziecko. Miałabym też obiekcje, jakoby główna bohaterka nie radziła sobie z pasjami, przez co musiała je co roku zmieniać. Świadomie lub nieświadomie, autorka wykreowała bowiem Briennę na postać, która łączyła w sobie wiele cech pożądanych przez patronów. Potrafiła doradzić swoim siostrom pasjankom, w sprawach ich pasji, a w przypadku wiedzy, którą koniec końców wybrała, zdawała się lepiej zorientowana niż jej „przyjaciółka z ławki”. Tym bardziej nie potrafiłam zrozumieć, gdy ciągle ktoś mówił, w tym sama zainteresowana, że nie poradzi sobie w trakcie letniego przesilenia. Dziewczyna była bystra, sympatyczna, odważna, a przede wszystkim posiadała dużą wiedzę, jak również chęć dalszej nauki. Aż dziw bierze, że ktoś taki nie dostał peleryny.

Uniwersum Brienny miało w sobie coś wyjątkowego, jednak brakowało mi większej ilości opisów Królestw, pasji, ogólnie świata, w którym działa się akcja. Rebecca Ross zaserwowała czytelnikom genialną historię, która chyba nieco przerosła jej możliwości. Gdybym miała to do czegoś porównać, porównałabym treść „Narodzin królowej” do góry lodowej, w którą uderzył Titanic. Jako czytelnik znajdujący się na statku, widziałam jedynie wierzchołek góry, kiedy cała reszta, znalazła się gdzieś w ciemnych wodach oceanu. Wiedziałam, że gdzieś tam jest, lecz jej nie dostrzegałam. Masywny kawał fabuły, który objętościowo mógłby przerosnąć aktualne rozmiary książki o ponad połowę, jak nie więcej, został ukryty pod taflą domysłów, przypuszczeń i pozornych oczywistości. Historię Brienny spokojnie można było rozszerzyć na dwa, a nawet trzy tomy, a to z kolei pomogłoby autorce znaleźć wystarczająco dużo miejsca i literackiego czasu na jej dopracowanie. Fabuła nieco by zwolniła, bohaterowie zamiast zwycięstw odnosiliby również porażki, co pomogłoby odbiorcom lepiej się z nimi utożsamiać. To niestety kolejny problem książki. Akcja biegnie i nie może się zatrzymać nawet po to, by nabrać oddechu. Wątek przeskakuje wątek, akcja momentalnie wywołuje reakcje. W książce nie znajdziemy złych rozwiązań, wszystko, co robią bohaterowie, ma sens, bo nikt się nie myli. Biorąc pod uwagę ogrom całej intrygi, jaką stworzyła Rebeca Ross (swoją drogą naprawdę interesującej, tutaj autorka zasługuje na dużego plusa), jest to swego rodzaju literacki strzał w kolano. Nie po to pisarze mają genialne pomysły, ciekawe postacie, a także dobry plan na całą historię, aby później streścić go na jednym wydechu. Tak, książka jest dobra, nawet wysnuję tezę, że miała świetny potencjał, ale pędzi jak koń wyścigowy, któremu jeździec nie pozwala stanąć. Nie pojawiają się żadne zwroty akcji, można przewidzieć zakończenia wielu wątków. Brakuje… elementów zaskoczenia, czegoś, co uczyniłoby tą książkę wyjątkową nie tylko ze względu na ciekawy koncept.

To, co nawet mi się spodobało to wątek romantyczny. Subtelny, choć boleśnie oczywisty, sprawił mi dużą przyjemność i z ciekawością czekałam na każdy fragment, w którym był wspominany. I tutaj muszę dać autorce mega dużego plusa, ponieważ w końcu trafiłam na historię, gdzie bohaterowie znali się już wcześniej, a ich uczucie rodziło się stopniowo jeszcze przed akcją książki. Przynajmniej na tym polu autorka pozytywnie mnie zaskoczyła. Relacje między postaciami były niewymuszone, a co najważniejsze, nie ani bohaterka, ani bohater skakali sobie w ramiona przy każdej możliwej okazji. Łącząca ich więź zdawała się płynąć z nurtem rzeki, rozwijała się, ale na tyle delikatnie i płynnie, że nawet nie zauważałam, kiedy się zacieśniała. W tym wypadku pozytywnie się zaskoczyłam.

Summa summarum, przeczytałam książkę i nawet mi się podobała. Pomijając oczywiste braki, autorka starała się dobrze wszystko wyjaśnić, a ów nieszczęsne drzewa genealogiczne, mapy, a także dzieje świata bohaterów pokazały, że Rebecca Ross naprawdę włożyła serce w opowiedzenie swojej historii i starała się, jak mogła, by oczarować nią czytelnika. Podobały mi się metafory, a także lekki, przyjemny dla oka styl pisarki. Dzięki temu i narracji prowadzonej przez samą Briennę bohaterów dało się zobaczyć jej oczami, polubić ich, rozumieć ich motywy, trzymać kciuki, by osiągnęli swój cel. Może dziwnie to zabrzmi, po tym, jak wytknęłam książce tyle błędów, ale naprawdę starałam się przymykać na nie oko i cieszyć się samą ideą książki. Fantastyka młodzieżowa ma to do siebie, że można jej wiele wybaczyć. Ja wybaczyłam „Narodzinom królowej” i dzięki temu dobrze bawiłam się w trakcie lektury. Wszystkim, których wzrok skieruje się w stronę tej pozycji, życzę, aby mieli podobne podejście, bo nie jest to książka tak zła, aby się z nią nie zapoznać. Z mojej strony mogę ją polecić osobom, które lubią bawić się czytaniem, mają dwa lub trzy wolne wieczory, lub zwyczajnie czerpią przyjemność z poznawania nowych, sympatycznych bohaterów.
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz