środa, 18 maja 2022

"Smocza straż. Powrót zabójców smoków" Brandon Mull | Wyd. Wilga

Magiczny świat chwieje się w posadach. Celebrant zjednoczył smoki w wielką armię, którą przed zaatakowaniem ludzkości powstrzymuje już tylko jeden artefakt. Stare sojusze zostają wystawione na próbę, więc Seth i Kendra rozpaczliwie szukają nowych sprzymierzeńców. Seth musi się wywiązać z przysięgi złożonej Śpiewającym Siostrom.

Wspierany jedynie przez Calvina, próbuje zebrać fragmenty Klejnotu Eteru, między innymi kamienie z koron Króla Smoków, Królowej Olbrzymów i Króla Demonów.

Kendra jest rozdarta między powinnością wobec Smoczej Straży a pragnieniem ratowania Paprota. Czy uda jej się podważyć władzę Ronodina w krainie wróżek, a jednocześnie nie zostawić zabójców smoków na pastwę polującego na nich Celebranta i jego synów?

Bohaterów czeka ostatnia walka w ukrytym królestwie o nazwie Selona. Aby mieli szansę powodzenia, muszą powstać legendarni zabójcy smoków, trzeba odkryć zaginione sekrety i zbudzić przedwieczne moce.”

Nie potrafię być obiektywna, jeśli chodzi o tę książkę. Czy właściwie można być obiektywnym, kiedy czyta się piąty tom serii i DZIESIĄTY tom opowiadający o tych samych bohaterach? Już sam fakt, że poświęciłam im tak wiele czasu powinien mówić sam za siebie. Kocham tę historię. Jestem tak niesamowicie przywiązana do Kendry, Setha, Paprota, Calvina, satyrów, olbrzymów, nypsików… Uwielbiam świat wykreowany przez Brandona Mulla, to w jaki sposób autor przekształca słowa w prawdziwą magię. Bo dla mnie ta seria, tak samo jak Baśniobór, to po prostu magia. Artefakty, wojny, spiski, zabawne sytuacje, budujące się sojusze i nieoczekiwane zdrady… Nie potrafię znaleźć słów, aby opisać, jak bardzo zżyłam się z tymi opowieściami. Są cudowne, fenomenalne, tak oryginalne i wciągające, że dopiero co skończyłam piąty tom, a już marzę o tym, aby do niego wrócić. Bo tego, że wrócę do tego świata, jestem pewna.

Spróbuję się opanować i wykrzesać z siebie resztki recenzenckiego profesjonalizmu. Po pierwsze: styl Brandona Mulla jak zawsze pozostaje na wysokim poziomie. Jego opisy są przyjemne, ponadto tak interesujące, że przysięgam, mógłby napisać książkę, w której opisuje jakikolwiek wymyślony przez siebie przedmiot, a ja i tak czytałabym ją równie zafascynowana co zauroczona. Nie znam drugiego autora, który ma tak bujną wyobraźnię. Pan Mull każdy swój pomysł potrafi ubrać w sensowne słowa i finalnie połączyć wszystko tak, aby powstał logiczny ciąg przyczynowo-skutkowy. To, co dzieje się w jego książkach i to, jak płynnie potrafi wrócić do pewnych (wręcz zapomnianych) wątków, jest po prostu niewiarygodne. Wymyślić historię potrafi niemal każdy, opisać ją w taki sposób, aby każde wydarzenie tak ściśle się ze sobą wiązało, umie tylko naprawdę genialny pisarz.

Po drugie: bohaterowie. Jedynie wątek Ronodina, mrocznego jednorożca mógłby zostać zakończony w bardziej „rozbudowany” sposób, poza tym nie mam kompletnie żadnych zastrzeżeń. Z niecierpliwością czekałam na Paprota, uśmiechałam się, widząc imiona Nowela i Dorena. Podobało mi się również to, że Kendra straciła w pewien sposób status „wiecznej wybawicielki”. Nie można zapomnieć o Calvinie, cudownym, odważnym i niesamowicie lojalnym nypsiku, który wiernie towarzyszył Sethowi.

No właśnie, Seth... Ostatecznie naprawdę pokochałam tę postać. Już wcześniej zaczynał zdobywać moją szczerą sympatię, w „Powrocie zabójców smoków” przeszedł jednak pod wieloma względami samego siebie. Sprawił, że oficjalnie zaczęłam uważać go za najlepiej wykreowaną postać w uniwersum. Brandon Mull pozwolił mi obserwować jego rozwój, dojrzewanie nawet nie tyle fizyczne, co psychiczne. Seth nauczył się wielu rzeczy, zaczął postrzegać świat inaczej niż na początku swoich przygód. Cieszę się, bo mogę zakończyć tę przygodę z myślą, że moje serce należy nie tylko do Kendry, ale do obojga z rodzeństwa Sorrenson.

Po trzecie: zakończenie. Powtórzę się: uwielbiam je! Brandon Mull spełnił większość moich oczekiwań, co do finału Smoczej straży. Nie mogę narzekać, pozostaje mi więc ocieranie łez i proszenie się o to, abym jak najszybciej zapomniała fabułę i mogła przeczytać wszystkie tomy od nowa, czując te same emocje co za pierwszym razem. Nie wiem jednak, czy to w ogóle możliwe. Ta seria aż nazbyt zapada w pamięć.

Nie wiem, czy muszę coś dodawać, nie wiem też, czy w ogóle jestem w stanie kontynuować te recenzję bez popłakania się nad klawiaturą. Jestem zakochana. Nie pamiętam, kiedy ostatnio podczas czytania miałam łzy w oczach. Nie pamiętam też, kiedy tak po ludzku śmiałam się z komentarzy, czy zachowań bohaterów. Ostatniego tomu Smoczej straży się nie czyta, przez niego po prostu się płynie. Chłonie się każdy rozdział: pociąga nosem z sentymentu, śmieje z ciętych uwag bohaterów, przygryza wargę, prosząc, aby ci nie wplątali się w jeszcze większe tarapaty. Nie potrafię zliczyć, ile razy pomyślałam podczas czytania, że nie chcę kończyć tej książki (niestety przeczytałam ją w wciągu dwóch dni). Nie umiałam rozstać się z postaciami, które towarzyszyły mi najpierw w Baśnioborze, a potem w Smoczych azylach. Nawet teraz, już po lekturze, jestem w dziwnym stanie „wyparcia”. Nie wierzę, że to już koniec. Pisząc te słowa, naprawdę chce mi się płakać. Jednocześnie jestem wdzięczna, bo właśnie takie momenty przypominają mi o tym, dlaczego tak kocham czytanie książek.

Bo można tęsknić za czymś, co fizycznie wcale nie odeszło.


 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz