środa, 12 września 2018

"Kłamczucha" E.Lockhart | Wyd. Czwarta Strona

 
„Nic nie jest dobrze. Nigdzie nie czuję się jak w domu. Nigdy i nigdzie nie czułam się jak w domu. I to się chyba nie zmieni”.

fragment powieści „Kłamczucha”



Na wstępie powiem, że ta recenzja będzie prawdopodobnie jedną z krótszych, jakie w przyszłości pojawią się na tym blogu – aczkolwiek to ja, więc i tak pewnie moje „krótko”, to dla innych „strasznie długo”.

A więc „Kłamczucha”… Ciężko jest mi powiedzieć cokolwiek o książce, by uniknąć spoilerów i nie zdradzić przypadkiem jakiegoś istotnego szczegółu. A możecie mi wierzyć na słowo, każda informacja, którą usłyszycie, czy przeczytacie na temat tej pozycji, z prędkością światła może przerodzić się w dość brutalny spoiler. Dlaczego? Zaraz sami się przekonacie.

E. Lockhart ma sporo powieści na swoim koncie. Co prawda nigdy wcześniej nie miałam styczności z jej twórczością, ale słyszałam sporo pozytywów o „Byliśmy łgarzami”. Miałam to przeczytać, nie przeczytałam. Przyznam się wam też, że choć dowiedziałam się o najnowszym opowiadaniu autorki już jakiś czas temu, nie zamierzałam kupować „Kłamczuchy”. Nie przekonał mnie do tego jej tytuł (za bardzo kojarzył mi się z Małgorzatą Musierowicz, a choć szanują tę pisarkę, to jej dzieła wspominam raczej z bólem), nie kupił mnie jej opis, nie zachwyciła okładka... Ponadto, z tego, co mi wiadomo, opinie o tej książce są dość skrajne; jedni są nią zachwyceni, innych zaskoczyła, ale w dość niemiły sposób. Wprawdzie, wybierając moje książki, staram się nie kierować opiniami innych, tylko na własnej skórze przekonać się, jaka jest prawda, ale wyjątkowo nic nie przemawiało za tym, abym przekonała się do „Kłamczuchy”. Wtedy jednak na stronie empik.com pojawiła się na tyle korzystna przecena, że postanowiłam zaryzykować i wydać te parę groszy, by dowiedzieć się, o co w książkowym świecie tyle szumu. I wiecie co? Teraz chyba rozumiem, co wywołało taki podział na zwolenników i przeciwników tego thrillera psychologicznego.

Może najpierw coś o samej fabule. „Kłamczucha” opowiada historię Jule West Williams i to właśnie z jej perspektywy prowadzona jest narracja. Protagonistka czuje się wojowniczką, kimś, kto walczy o swoje, jest zawsze gotowy do ataku, a w razie potrzeby, momentalnego wtopienia się w tło. Zawsze musi być najlepsza, najsilniejsza, najpiękniejsza… Przyjaźni się przy tym z Imogen, młodą dziewczyną z dobrego domu, której w życiu niczego nie brakuje. To właśnie o związku między tymi dwiema bohaterkami opowiada książka – o ich toksycznej relacji i o wydarzeniach, które ostatecznie doprowadziły do wielu tragedii. Czy dało się im zapobiec? Czy gdyby poszczególne osoby wybrały inne decyzje, zakończenie wyglądałoby zupełnie inaczej? Zapewne tak. Jednak któż z nas potrafi przewidzieć przyszłość?

Zaskoczył mnie fakt, że większość plusów, jakie znajduje w tej książce, równie dobrze mogą być jej minusami i na odwrót. Przede wszystkim na uwagę zasługuje w tym wypadku sposób prowadzenia historii. Autorka zapoznaje nas z fabułą, najpierw przedstawiając nam zakończenie, a następnie cofając się w przeszłość, by opowiedzieć, jak właściwie doszło do poszczególnych wydarzeń. Zaczynamy lekturę na 18 rozdziale, a kończymy ją w chwili, która w gruncie rzeczy uwarunkowała dalszy ciąg niefortunnych zdarzeń.

Odwrócona chronologia jest chyba najmocniejszą stroną powieści, ponieważ wzbudza w czytelniku ciekawość, a także zachęca do brnięcia dalej i poznawania kolejnych, a raczej wcześniejszych losów bohaterów. Odbiorca trwa w napięciu, nie mogąc się doczekać, co się wydarzy, wciąż zadaje sobie pytanie: „Jak do tego doszło?”

Niestety, już w trakcie czytania zaczęłam się zastanawiać, co by było, gdyby poprowadzić historię normalnie, zaczynając od samego początku. I choć jestem ciekawa swoich odczuć, gdybym przeczytała „Kłamczuchę” po raz kolejny, ale od tyłu, tak mam wrażenie, że książka straciłaby wtedy sporo na swojej wartości. W opowieści nie byłoby już nic interesującego, bohaterowie nie mieliby żadnych sekretów, a i fabuła stałaby się w takim wypadku niepotrzebna… Niemniej jednak to tylko moje gdybanie, co by było, gdyby, więc nie powinno to wpływać na ocenę książki.


Co do bohaterów… Zacznijmy od najważniejszej osoby, czyli od Jule. Dziewczyna zostaje nam przedstawiona tak, jak sama przedstawia się swoim bliskim. Choć na pierwszy rzut oka wydaje się szczera i autentyczna, od początku nic w jej zachowaniu, słowach, czy gestach nie jest prawdą. Jule jest kameleonem, w zależności od sytuacji przybiera najróżniejsze maski. Manipuluje ludźmi, posługując się mnóstwem akcentów, adaptując się do nowych warunków i mówiąc to, co chcieliby usłyszeć. Tworzy różne wersje samej siebie, odrzucając tą najważniejszą, jej własną. Nie jest przy tym do końca świadoma zachowania ani błędów, jakie popełnia. Czai się w cieniu, ucząc się zachowań innych, aby w odpowiedniej chwili, wedrzeć się niepostrzeżenie w ich skórę. Choć początkowo czytelnik chce jej współczuć, szybko orientuje się, że on także dał się oszukać. Jule złapała go w swoje sidła i nie wypuści, póki sama sobie tego nie zażyczy.

Imogen, najlepsza przyjaciółka Jule, jest z kolei jej ewidentnym przeciwieństwem. Sierota, do której uśmiechnęło się szczęście i została adoptowana przez zamożną parę, ma wszystko, czego tylko dusza zapragnie – pieniądze, wygląd i przychylność społeczeństwa. Rodzice ją kochają, chłopcy lgną do niej jak muchy, ludzie uważają za wzór i kogoś godnego uwagi. Imogen zdaje się perfekcyjna w każdym calu, przynajmniej w mniemaniu Jule. Przyjaciółka wychwala ją niczym sportowca, który nawet nie wystartował w zawodach, a jednak ktoś kazał mu stanąć na podium. Wiadomo, że nie do końca zasługuje na laury, a jednak widok podestu i złotych medali, sprawia, że wszyscy i tak klaszczą.

Jakkolwiek polubiłam specyfikę Imogen i sympatyczny charakter jej chłopaka Forresta (pewnie dlatego, że podobnie jak ja, pisze powieści ;)), tak kreacja Brooke (przyjaciółki Imogen), jak również głównej bohaterki nie przypadła mi do gustu. Z pewnością, w przypadku Jule, autorka trzymała się określonych ram, w które ją włożyła. Mimo to narcyzm, przesadna pewność siebie i przekonanie o własnej wyjątkowości dziewczyny, zdecydowania działały mi na nerwach. Frustrowałam się za każdym razem, gdy bohaterka wspominała, że jest najlepsza, a obcisłe stroje, czy niedawno wygrana walka tylko dodają jej seksapilu. Od samego początku ciężko było mi się zresztą przekonać do jakiegokolwiek bohatera. Miałam nieprzyjemne wrażenie, że grupa przyjaciół, o której jest mowa w książce, tylko udaje głębsze relacje, gdy w rzeczywistości po prostu za sobą nie przepadają i ledwie się tolerują. Nie wiem, z czego to wynika, może z faktu, iż na każdym kroku E. Lockhart daje czytelnikowi wskazówki, że nie ważne, o czyją przyjaźń chodzi, w jej powieści jest ona wyłącznie kłamstwem. Pod tym względem, nie tylko relacja między Imogen i Jule wydawała mi się wyjątkowo toksyczna...

Cóż mogę jeszcze powiedzieć. „Kłamczuchę” czyta się z pewnością szybko, nawet bardzo, gdyż sama pochłonęłam ją w dwa dni (ze sporą przerwą co prawda, ale liczę czas, kiedy miałam ją w rękach, czyli 50 stron jednego dnia i 250 kolejnego). Jest to jednak raczej zasługa bardzo prostego, lekkiego języka, aniżeli fabuły. Z jednej strony nie powinnam narzekać, dzięki temu czytałam szybciej, z drugiej jednak, tej bardziej krytycznej, nie mogę przestać się zastanawiać, jak to wygląda w oryginalnej wersji. Czy niedopracowany styl wynika z błędów tłumacza, czy zaniedbania autorki? Czytałam gdzieś jednak stwierdzenie, iż w poprzednich powieściach E. Lockhart nie było podobnych problemów… No cóż, nie zamierzam nikogo za nic winić, ale to chyba mówi samo za siebie.

„Kłamczucha” niezbyt sprostała moim oczekiwaniom. Choć ma zalety, niestety zostają one zagłuszone przez sporo wad. Gdzieś w jednej trzeciej lektury domyśliłam się, jak będzie wyglądał moment kulminacyjny, a w połowie zdołałam przewidzieć zakończenie. Co dziwniejsze, miałam jeszcze swoją własną, o wiele bardziej skomplikowaną teorię, która mogłaby się okazać naprawdę ciekawa, gdyby autorka obrała podobną ścieżkę. Nie powiem mimo to, że książka okazała się klapą, bo tak zdecydowanie nie jest. E. Lockhart miała interesujący pomysł i bohaterów, wydaje mi się tylko, że gdzieś w trakcie pisania, uciekł jej główny zamysł historii. To właśnie brak określonego kierunku i przewidywalna treść, poważnie zaważyły na odbiorze dzieła.

Podsumowując: „Kłamczucha” jako thriller psychologiczny jest dość specyficzna, ale spełnia swoje zadanie, pozostawiając czytelnika w napięciu i niepewności. Jeśli ktoś szuka lekkiej książki, opowiadającej o kłamstwach, trudnych relacjach, czy kontrowersyjnych wyborach, może spokojnie sięgnąć po tę pozycję. Jeśli jednak ktoś, podobnie jak ja, czyta sporo i ma duże wymagania, co do fabuły, czy stylu, może się lekko zawieść. 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz