sobota, 8 września 2018

"Prawdzodziejka" Susan Dennard | Wyd. Sine Qua Non


„To nie wolności pragnęła. Pragnęła w coś wierzyć, w coś, dla czego mogłaby biec na złamanie karku i walczyć z narażeniem życia, ku czemu mogłaby wyciągnąć ręce w każdej sekundzie życia.”

fragment książki „Prawdzodziejka”


Z ciekawości, nim zaczęłam pisać tę recenzję, sprawdziłam, kiedy „Prawdodziejka” miała swoją premierę. Data wydania wypada na 12 października 2016 roku, a więc ładne dwa lata temu. Czy zaskoczy was więc fakt, iż miałam ów książkę praktycznie od jej premiery, a dopiero parę dni temu w końcu zdecydowałam się po nią sięgnąć? Wstyd. Biedna czekała na mnie przez tyle miesięcy, a ja nawet nie odważyłam się zabrnąć do dziesiątej strony. Okropnie tego teraz żałuje, bo Susan Dennard odwaliła kawał dobrej roboty. 

„Prawdodziejka” opowiada historię dwóch więziosióstr. Safiya i Iseult zawsze trzymają się razem, planują zamieszkać we własnym mieszkaniu i wieść spokojne życie, z dala od kłopotów. Nie jest to jednak takie proste, gdyż już dawno wiele osób nie pamięta, że wokół panuje pokój. Ład w kraju jest usłany pozorami, a wojna, dążąca do rozpadu wieloletniego rozejmu, zbliża się dużymi krokami. Safiya i Iseult usiłują sobie jakoś radzić, aczkolwiek obie dziewczyny skrywają poważne sekrety. Iseult, jako więziodziejka, potrafi dostrzec nici oplatające człowieka, które odpowiadają jego emocjom. Safiya jest zaś tytułową prawdodziejką, a jej umiejętności zsyłają na nią, a także jej więziosiostrę mnóstwo kłopotów. Domna potrafi bowiem ujawnić każde kłamstwo, a jak wiadomo, w starciu o władzę, prawda jest czasem cenniejsza niż życie.

Susan Dennard nie daje nam chwili odpoczynku, już na samym wstępie powieści wrzucając nas w wir akcji. Nasze bohaterki wpadają bowiem w tarapaty, narażając się pewnemu potężnemu krwiodziejowi. I tak jak w tym momencie wydaje nam się, że niedługo fabuła zwolni nieco tempa, tak nagle okazuje się, że faktyczne perypetie Safi i Iseult dopiero się zaczynają... I nie tylko nie zwolnią, ale staną się jeszcze bardziej dynamiczne.

Może zacznę od tego, co podobało mi się w tej książce. Przede wszystkim wielki plus dla autorki za wykreowanie interesującego uniwersum. Jestem ogromną zwolenniczką nazw własnych, a tych znajdziemy w „Prawdodziejce” wyjątkowo dużo, poczynając na określeniach specyficznych mocy bohaterów, jak „jadodziej”, „wododziej”, na nazwach krain, czy bogów kończąc. Nie można też zapomnieć o więziach, jakie łączą poszczególne osoby. Muszę przyznać, że Susan Dennar przekonała mnie „sercowięzią” oznaczającą splatanie się nici więzi zakochanych w sobie osób. Taśmy, które wyrażają uczucia, czy nastrój człowieka, wyciągają niewidoczne macki w stronę taśm swojej pary, dążąc do tego, by się z nimi połączyć. To wyjątkowo ciekawa alternatywa dla wytłumaczenia normalnych, typowych związków, których w podobnych lekturach znajdziemy aż nadto. Wprawdzie początkowo nie mogłam się przyzwyczaić do podobnych nazw, ale później orientowanie się w nich zaczęło mi przychodzić z łatwością. Teraz prawdopodobnie w każdej czytanej przeze mnie książce będę się doszukiwać nici więzi, zwłaszcza w przypadku potencjalnych par.

Fabuła płynie swoim torem, a czytelnik z przyjemnością dąży do poznania jej zakończenia. Język, jakim jest pisania powieść, obfituje w barwne metafory i porównania, co jedynie ułatwia wczucie się w jedyny w swoim rodzaju, intrygujący klimat. Brnąc przez kolejne strony, mogłam wręcz poczuć ciągnącą od wody sól, morską bryzę, a także uderzające o statek fale. Rozdziały, w których akcja rozgrywała się na morzu, kupiły mnie już do końca i rozpływałam się nad każdym pojedynczym opisem przeprawy statkiem. Motyw podróży, jakkolwiek często potrafi mnie zmęczyć, tak tutaj – obfitujący w magię, niesamowitą scenerię, a ponadto przeplatany szeregiem intryg – tylko zachęcał do dalszego czytania. Odkrywanie coraz to nowych spisków, sekretów, czy gier politycznych, zmusza bowiem do zaangażowania się w sytuację bohaterów i włączenie się do gry, w której stawką jest utrzymanie rozejmu, jak również niedopuszczenie do wojny.

Rozumiałam intencje konkretnych postaci, trzymałam za nich kciuki, a przy fragmentach, w których autorka wracała do wątku romantycznego, walczyłam sama ze sobą, by nie przelecieć wzrokiem po kartce, chcąc jak najszybciej dowiedzieć się, co będzie dalej. Rzadko zdarza mi się ponadto trafić na książkową pozycję, gdzie każdy z bohaterów jest traktowany przez autora na równi i ma, że tak to ujmę, „zadowalający czytelnika czas antenowy”. W tym wypadku właśnie tak jest, poznajemy nie tylko Safiyę i Iseult, ale także rzeszę innych, przekonujących i barwnych osób. Są obdarzone mnóstwem zalet i wad, jednak nie da się ich nie polubić. Śledzi się ich losy z wyjątkową zagorzałością, wstrzymując oddech w dramatycznych momentach i uśmiechając się w tych cieplejszych. W przypadku kreacji bohaterów jestem więc z całą pewnością na „tak”!


Co do minusów, w książce jest ich naprawdę niewiele. Są wręcz niezauważalne dla mniej czepiającego się szczegółów odbiorcy, więc jeśli komuś nie przeszkadzają drobnostki (a z pewnością tak jest) to polecam po prostu przejść do ostatniego akapitu tej recenzji, gdzie podsumowuje mój dzisiejszy post :) Jeśli kogoś jednak ciekawi, co jeszcze mam do powiedzenia o „Prawdodziejce”, możecie przeczytać całość.

Mój pierwszy i główny zarzut ma się wątku romantycznego, jaki pojawia się na łamach powieści. Sam w sobie zdaje się naprawdę przyjemny (chyba wspomniałam, iż trzymałam kciuki za bohaterów) aczkolwiek jest jednocześnie… przewidywalny. Boleśnie przewidywalny, jeśli mam być w stu procentach szczera. Czytam dość, aby od razu domyślić się, że przypadkowe spotkanie nigdy nie kończy się pojedynczą rozmową, a zwykły, pozornie nic nieznaczący taniec pozostawi ślad w umysłach bohaterów i będzie przez nich wspominany jeszcze długo po jego zakończeniu. Nie przeczę, pokochałam książkową parę, ale sam wątek nie sprawił mi niestety tak dużej przyjemności, jaką miałabym, gdybym nie spodziewała się, jak się potoczy. Autorka co prawda posunęła się w niektórych fragmentach do pewnych, mających zmylić czytelnika forteli, jednak niezbyt przekonująco. Od razu wiadomo, czyje nici będą się splatały w miarę kolejnych rozdziałów.

Drugi szkopuł to moc Safiyi. Teraz już autentycznie się czepiam, więc proszę, nie bierzcie tego akapitu do serca. Jak dla mnie dziewczyna, która posiadała moc prawdodziejstwa i była ponoć najbardziej pożądaną przez wszystkich osobą, nie miała aż tak przydatnego daru. Mam wrażenie, że to Iseult, która została zdegradowana do znienawidzonej przez chyba każdy naród Nomatsanki, na łamach powieści zrobiła więcej, niż jej więziosiostra. Jej moc pozwalała dostrzec zagrożenie na dużych odległościach, a także wyczuć emocje innych tylko za sprawą jednego spojrzenia na ich nici (nie mówiąc już o zakończeniu, gdzie o dziewczynie wychodzą na jaw pewne nowe, wciskające w ziemię fakty). Moce Safiyi odzywały się natomiast tylko czasami, a i wtedy łatwo dało się je oszukać (można powiedzieć, że jej moc ma sporo zasad, które da się obejść). Gdybym osobiście miała wybrać jedną z dziewczyn, aby powiedzieć, która z nich byłaby przydatniejsza, bez zastanowienia postawiłabym wszystko na Iseult. Niemniej jednak nie oznacza to, że faworyzuje którąś z nich. Obie uwielbiam tak samo, a i w książce jest sporo wyjaśnień, które odpowiadają na pytanie, dlaczego moce Safiyi są potrzebne.

Przechodząc do meritum… Mimo iż początkowo nie mogłam się przekonać, aby sięgnąć po „Prawdzodziejkę”, książka ma naprawdę dużo zalet. Pełna dobrego, inteligentnego humoru, jest godną polecenia pozycją dla każdego miłośnika fantastyki. Przeplatana niebezpiecznymi, zaskakującymi przygodami i zwrotami akcji, potrafi zaskoczyć i wciągnąć, potrafi wzbudzić także emocje, o jakie samej siebie bym nie podejrzewała. Gwarantuję, że każdy, kto sięgnie po tę pozycję, będzie chłonął ją jak gąbkę; słowo po słowie, akapit po akapicie i dopiero na ostatniej stronie zorientuje się, że zabrnął do końca. Książkę aż chce się czytać, a z mojej strony mogę zapewnić, że zaopatrzę się niebawem w drugi tom: „Wiatrodzieja”. I tym razem powieść z pewnością nie będzie musiała na mnie czekać.

„Mhe verujta. – Zaufaj mi, jakby moja dusza była twoją duszą.”

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz