sobota, 15 września 2018

"Pocałunek Zdrajcy" Erin Beaty | Wyd. Jaguar

 

„Im więcej Sage dowiadywała się na temat aranżowania małżeństw, tym mocniej podejrzewała, że to właśnie sztuka swatania stanowi spoiwo tworzące kraj. ”.

fragment powieści „Pocałunek Zdrajcy”


Ciężko określić, co przekonuje człowieka do sięgnięcia po dane dzieło literackie. Jedni wybierają konkretną książkę ze względu na prześliczną okładkę, inni biorą sobie do serca opis, czy kilka pierwszych stron, a pozostali posiłkują się wieloma opiniami, które uprzednio skrupulatnie przeanalizowali. Ja należę najpewniej do dwóch pierwszych grup, bo choć uwielbiam cudowną oprawę, zazwyczaj, jeśli opis mnie nie przekona, to i z lektury zrezygnuję bez żalu. Niemniej jednak właśnie okładka jest pierwszą rzeczą, na którą patrzę i pod tym względem „Pocałunek Zdrajcy” niezbyt mnie przekonał. Nie, oprawa nie jest brzydka, nic z tych rzeczy, bardzo mi się podoba, zwłaszcza pod względem kolorystycznym. Tyle tylko, że wyjątkowo kojarzy mi się z serią „Rywalki”, a ta, jak powszechnie wiadomo, jest dość przewidywalna, wręcz boleśnie oczywista pod względem zakończenia. I zanim podniosą się głosy oburzenia osób, które sympatyzują z ów serią, ja też ją lubię, to naprawdę przyjemne lektury, jeśli ktoś nie szuka wymagającej historii, tylko przyjemną opowieść osadzoną w bajkowych realiach. Nie ukrywajmy jednak, że to taki młodzieżowy romans, z domieszką polityki i wielu kandydatek na partnerkę dla głównego, męskiego bohatera. Obawiałam się, że podobnie będzie z „Pocałunkiem Zdrajcy”, a Erin Beaty, wzorem Kiery Cass, całą swoją uwagę skupi właśnie na elementach romansu, zapominając o kwestii domniemanej wojny, intrygach, czy konfliktów politycznych. Czy tak było? Niekoniecznie.

Dwa razy podchodziłam do książki „Pocałunek Zdrajcy” w księgarni i dopiero za trzecim zdecydowałam się w końcu na jej zakup. Przekonał mnie bardziej opis, niż okładka, ponieważ zainteresował mnie motyw swatek, który jak dotąd kojarzyłam chyba głównie z bajki „Mulan”. I nie bez powodu wspominam w tym momencie tę produkcję. Jednak do tego wrócę za chwilę. Zacznijmy może od nakreślenia fabuły...

Sage Fowler, główna bohaterka naszej historii, jest młodą, ambitną dziewczyną, która częściej, niż o kandydacie na męża, myśli o książkach. Wychowana z myślą, że sama może o sobie decydować, nie przypomina innych kobiet w swoim wieku – jest silna, inteligentna, a przede wszystkim twardo stąpa po ziemi, potrafi walczyć o własne przekonania. Gdy Darnessa Rodelle – najlepsza w swoim fachu swatka, widzi w tych cechach potencjał, proponuje Sage korzystny dla obu stron układ. Dziewczyna nie będzie musiała wychodzić za mąż, jeśli w zamian będzie pomagać kobiecie szpiegować potencjalnych kandydatów na mężów dla wpływowych panien. Sage bez namysłu się zgadza. Nie wie jeszcze, że królestwo, w którym żyje, znajduje się na krawędzi wojny i niebawem sama stanie się barwnym pionkiem na ogromnej, politycznej szachownicy...



Okej, to zacznijmy od wcześniejszego nawiązania do „Mulan”. Ktokolwiek oglądał tę bajkę, odniesie pewnie podobne wrażenie co ja, że autorka poprowadziła początek fabuły niemal identycznie, jak w historii Disneya. Pierwsza rozmowa ze swatką przebiega bardzo podobnie, jak w „Mulan”, no, może bez kąpieli świerszcza w herbacie i brutalnego wyrzucenia dziewczyny za drzwi. Nie, tutaj nasza bohaterka zostaje doceniona z powodu swojego charakteru i niespotykanego sposobu myślenia (co już samo w sobie pokazuje, że jest to młodzieżówka i pomimo średniowiecznego, politycznie surowego klimatu, ostatecznie postać, która miałaby najgorzej, ma najlepiej). Sage sprzeciwia się ogólnie panującym zasadom i nie potrafi dostosować się do swoich czasów. Jest przykładem bohaterki, która pragnie wyjść ponad szereg i osiągnąć w życiu coś więcej, niż wyjść za mąż i urodzić piątkę, słodkich dzieci. Dzięki temu, iż się wyróżnia, zostaje zauważona i Darnessa bierze dziewczynę pod swoje skrzydła. Wprawdzie nasza protagonistka wpierw nie jest najlepiej nastawiona do kwestii aranżowanych małżeństw, jednak z biegiem czasu jej zdanie się zmienia i zaczyna się angażować w swoją „działalność”. I w sumie tyle podobieństw względem „Mulan”. Niby niewiele, ale musiałam o nich wspomnieć.

Przejdźmy do pozostałych bohaterów. Są interesujący, głównie, jeśli mówimy tutaj o Sage, żołnierzu o nazwisku Quinn, czy jego bracie Charliem. Spodobało mi się, jak została wykreowana ta trójka. Sportretowano na tyle dobrze, że wszyscy posiadają indywidualne, specyficzne cechy, w które naprawdę da się uwierzyć. Z pojedynczych elementów tworzą spójną, elegancką całość. Jak już wspomniałam, Sage wyłamuje się z narzuconych jej przez społeczeństwo ram, Quinn, nie dość, że jest na zabój przystojny, to kryje w sercu prawdziwego żołnierza z krwi i kości, a Charlie… on jest po prostu uroczy z tą swoją chęcią pomocy bratu, pragnieniem włączenia się w walkę starszych, a także uporem. Uwielbiam go, koniec kropka! Gdyby nie pewne okoliczności, mogłabym poczekać, aż dorośnie i sama popędziłabym do swatki, żeby mnie z nim skontaktowała. Naturalność, waleczność i szczerość w podejmowaniu decyzji wręcz ociekały z tych trzech barwnych postaci.

Niestety, nie mogę powiedzieć tego samego o pozostałych bohaterach, a konkretnie bohaterkach. Mimo iż żołnierzom, jak również antagonistom nie mam nic do zarzucenia, tak w książce gotowe do zamążpójścia panny, zostały bardzo, ale to bardzo mocno odsunięte na drugi plan. Nie tego spodziewałam się po historii, w której motyw swatania miał odgrywać, jakby nie patrzeć, jedną z kluczowych ról. Tymczasem dziewczęta, które mamy okazje poznać w trakcie lektury, są boleśnie nijakie i wykreowane tak stereotypowo, że w sumie przestało mnie dziwić moje pierwsze wrażenie odnośnie do „Rywalek”. Tylko jedna z panien odgrywa w „Pocałunku Zdrajcy” pewną dość ważną rolę, pozostałe stanowią tymczasem jedynie ładne tło dla historii (czasem powiedzą jedno, czy dwa zdania w stronę Sage). Nic się o nich nie dowiadujemy, Erin Beaty zupełnie pominęła ich wątek. I choć rozumiem to ze względu na gabaryty książki, a także ilość ów bohaterek, jest mi jednak trochę szkoda.

Nadszedł czas na moją ulubioną część w każdej książce, czyli kwestie miłosne. W przypadku „Pocałunku Zdrajcy” wątek romantyczny zachwycił mnie głównie swoją etapowością. Nie trudno się domyślić, że romans kręci się wokół Sage i jednego z wojskowych, a więc postępuje stopniowo. Dziewczyna nie planuje myśleć o mężczyznach, a obiekt jej późniejszych, dyskretnych westchnień, nie może poddawać się uczuciom, by nie stracić wzroku z przyświecającej mu misji. Koncepcja z pewnością angażująca czytelnika i pozwalająca mu myśleć, że nim między bohaterami narodzi się jakakolwiek głębsza relacja (jeśli w ogóle będziemy mieć z takową do czynienia), będą oni zmuszeni pokonać wiele przeszkód. I owszem, jest tak, aczkolwiek, znowu, młodzieżówka! W książce wątek miłosny jest bezsprzecznie ciekawy i angażujący, aczkolwiek nie ma w nim nic, co wywołałoby niepewność i pytania w stylu: „Czy będą razem?”, „Czy to się uda”. To nawet nie będzie spoiler, jeśli napiszę, że wystarczy odrobina sprytu, by wiedzieć, co się wydarzy, wiedzieć, jakie będzie zakończenie... wiedzieć, niemal od pierwszych stron, na czym polega tajemnica, którą skrywa przed Sage wybranek jej serca. Nie przeczę, śledziłam losy pary bohaterów, zżyłam się z nimi na tyle mocno, by cieszyć się wraz z nimi, a nawet kląć w duchu, gdy pomiędzy nimi pojawiały się zgrzyty, ale skłamię, pisząc, że były niespodziewane. Zakończenie nie było dla mnie niczym zaskakującym. Co nie oznacza w żadnym wypadku, że mi się nie podobało. Sprawiało przyjemność, nawet dużą, nie wywołało jednak u mnie żadnego zaskoczenia.

Muszę przyznać, że Erin Beaty przekonała mnie do swojej powieści i z pewnością sięgnę po kolejne tomy serii – zrobię to wręcz z przyjemnością. Autorka wykreowała interesujący świat z określonymi zasadami i tradycjami, które potrafią przyciągnąć uwagę odbiorcy. Przede wszystkim na pochwałę zasługuje styl autorki, który obfituje w porównania i metafory, jest płynny, a przy tym obszerny, niewywołujący niedosytu pod względem objętości tekstu, czy dialogów. Określone fragmenty zgrabnie się łączą i idealnie ze sobą współgra (mówię tu głównie o wątkach politycznych, przeplatanych romansem). Akcja jest wartka, dynamiczna, a co najważniejsze, niekiedy do reszty potrafiła mnie pochłonąć i skupiałam się tylko i wyłącznie na czytaniu. Pomimo że narzekałam na drugoplanowe postacie, jestem zdania, iż motyw samego swatania kobiet jest odpowiednio wytłumaczony, a wszelkie średniowieczne reguły, czy obyczaje z nim związane, wyłożone na tyle przejrzyście, że czytelnik nie ma do niczego wątpliwości, rozumie poszczególne momenty i to, co autorka pragnęła za ich pomocą przekazać. Erin Beaty wrzuca do swojej opowieści wstawki, które szczegółowo pokazują, jak wyglądały kolejne procesy wydawania dziewcząt za mąż. Nie sprawdzałam wprawdzie, czy wszystkie podane przez nią informacje, zgadzałyby się z rzeczywistością, ale z pewnością byłabym skłonna uwierzyć w ich autentyczność na słowo. Pisarce udało się stworzyć uniwersum, które ewidentnie coś sobą reprezentuje; z jednej strony jest pełne piękna i młodych, żyjących marzeniami ludzi, a z drugiej kryje wiele tajemnic – obfituje w intrygi, brutalność i polityczne tajemnice. Mogłabym to porównać do ognia i wody. Z pozoru łagodna, niegroźna opowieść, w mgnieniu oka przeradza się w coś, co jest nieujarzmione, co potrafi porządnie, a także boleśnie sparzyć. Kusi swoją subtelnością i prostotą, kiedy tuż za rogiem na czytelnika czeka wyłącznie mrok i nieokreślone zagrożenie.

Książkę „Pocałunek Zdrajcy” zdecydowanie warto przeczytać. Ani jej okładka, ani opis nie oddają charakteru powieści i tego, czym może zaskoczyć odbiorcę. Mimo paru schematycznych wątków jestem jak najbardziej na tak. I choć nie pozostaje mi nic innego, jak wyłącznie zachęcić was do podjęcia tej politycznej gry, to wy zdecydujecie, czy rzucicie kostką. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz