![]() |
„Jeden
człowiek, który podejmie wyzwanie. Pielgrzym.” |
fragment
powieści „Pielgrzym”
Prawdę
mówiąc, sięgając po ten thriller, nie miałam bladego pojęcia,
czego się spodziewać. Czytałam wiele pozytywnych opinii, a choć
ostatecznie nie dokopałam się do żadnej negatywnej, tak poza tym,
że jest to dobra (a wręcz genialna) powieść sensacyjna, nie
wiedziałam za bardzo, o czym jest. Jak tylko usłyszałam o tej
cegle – a cegłą jest jak najbardziej, ponieważ papierowy
egzemplarz ma aż 752 strony – uznałam, że muszę się do niej
jak najszybciej dorwać i dowiedzieć się, na czym polega jej
fenomen. Zastanawiałam się, jak będzie wyglądał motyw tytułowego
Pielgrzyma i sam styl autora. Prawdę mówiąc, początkowo
podchodziłam do książki sceptycznie: zakładałam, że będzie to
raczej obyczajówka bazująca głównie na elemencie drogi – wiele
stron powieści zostanie poświęcone samemu wątkowi podróży
naszego bohatera, na czym straci reszta elementów. O matko… Gdybym
wiedziała, jak bardzo się mylę, kupiłabym tę perełkę już w
dniu, kiedy pierwszy raz trafiłam na jej tytuł.
Terry
Hayes był dziennikarzem i scenarzystą filmowym, zdobył na tym polu
mnóstwo nagród w dziedzinie twórczości filmowej i telewizyjnej.
Jak sam jednak zacytował pod koniec książki Johna Irvinga:
„pisanie scenariusza filmowego jest jak pływanie w wannie, a
pisanie powieści jest jak pływanie w oceanie”. Tłumacząc to
na prostszy język: pisanie książek nie jest wcale takie proste,
jak mogłoby się wydawać. Nawet ktoś, kto ma styczność z tą
dziedziną, w starciu z przepaścią, jaką jest literatura, trafia
na sporo trudności.
Chociaż
nigdy nie miałam do czynienia z profesjonalnym scenariuszem
filmowym, sama także piszę i doskonale rozumiem, co John Irving i
Terry Hayes mieli na myśli. Pisać może każdy, ale nie każdy
potrafi to robić… no cóż... odpowiednio. Trzeba doskonale
wiedzieć, o czym się piszę i być pewnym każdego słowa, czy
zdania. Tworząc fabułę, bohaterów, a także uniwersum musowo
potrafić wszystko sobie wizualizować – niczym cukiernik, tworzący
kolejne warstwy tortu, dopieścić każdy szczegół, aby na koniec z
dumą przeprowadzić czytelnika przez treść powieści. Na tym polu
autor spisał się niesamowicie i gdyby w istocie zaplanował
przerzucić się na cukiernictwo, zostałabym jego stałą klientką,
a co gorsza przytyłabym niesamowicie. Mając w rękach „Pielgrzyma”,
czułam się, jakbym dostała w restauracji najlepszy deser, albo
jakby Terry Hayes wraz z głównym bohaterem zabrali mnie na bardzo
drogą, luksusową łódź, którą następnie przepłynęliśmy
literacki ocean. Rozpłynęłam się.
Zrobiłam
dość długi wstęp, w którym podałam wiele ogólników, ale nie
martwcie się, był to zabieg celowy. Jeśli słowa, których użyłam
do tej pory, wystarczą wam, aby sięgnąć po tę książkę, po
prostu nie czytajcie dalej i zdecydowanie to zróbcie. Nie
analizujcie, nie czytajcie więcej recenzji ani nie oglądajcie
filmików, w których znajdziecie dokładniejsze opisy fabuły!
Zacznijcie czytać, nie wiedząc kompletnie nic, a gwarantuję, że
się nie zawiedziecie! Mogę się założyć, iż spotka was miła
niespodzianka. Podobnie jak ja, wsiąknięcie w ten niesamowity świat
i nie będziecie mogli odłożyć powieści na półkę, dopóki nie
dotrzecie do ostatniej strony powieści.
Dla
tych, którzy mimo wszystko chcieliby się dowiedzieć więcej, mam
kilka dodatkowych zdań...
Nie
zdradzę imienia głównego bohatera, a choć może się to wydawać
dziwne, jeśli ktoś już czytał „Pielgrzyma”, doskonale zdaje
sobie sprawę, z czego wynika moja decyzja. Na odwrocie książki
możemy przeczytać, że mężczyzna jest emerytowanym agentem i nim
na własną prośbę skończył z dawnym życiem, dowodził ściśle
tajnym wydziałem wewnętrznym amerykańskiego wywiadu. Nie mogąc
rozstać się do końca z przeszłością, pod fałszywym nazwiskiem
zmarłego już człowieka, pisze książkę podsumowującą karierę,
a także zawierającą całe doświadczenie, jakie zdobył ostatnimi
laty. Od tej pory oficjalnie przestaje istnieć i ciesząc się
odrobiną wolności, prowadzi w miarę spokojne życie. Do czasu...
Gdy jeden z nielicznych przyjaciół Pielgrzyma – policjant,
zajmujący się sprawą zagadkowego morderstwa – prosi go o pomoc,
dawny agent zgadza się jeszcze raz zagłębić w kryminalny świat.
Nie ma pojęcia, że ów zbrodnia jest jedynie początkiem historii,
w jakiej w najbliższym czasie stanie się jedną z kluczowych
postaci.
Jeśli
tak mają teraz wyglądać debiuty, to z czystym sumieniem przyznam,
że chciałabym czytać tylko dzieła
początkujących twórców!
Pokochałam tę
książkę od pierwszych kilku
stron, a że opisy przyciągają mnie bardziej niż dialogi,
zachwycałam się dosłownie każdym rozdziałem. Było wiele
momentów, gdy na poważnie zastanawiałam się, czy aby Terry Hayes
nie ma zbyt wiele wspólnego z Pielgrzymem i tak, jak bohater
opisywał w swojej książce dawne sprawy, tak Hayes opisał nam
prawdziwy, międzynarodowy spisek, który jakimś cudem wszyscy
przegapiliśmy. Autor daje
czytelnikom dosłownie wszystko, czego mogliby oczekiwać po gatunku
– od sprawy kryminalnej zamordowanej kobiety, którą utopiono w
kwasie i pozbawiono zębów, aby zatuszować jej tożsamość, aż po
realistyczny spisek, który niestety naprawdę mógłby mieć
miejsce, gdyby
ktoś postąpił podobnie jak jeden z bohaterów. Debiutant zabiera
nas w podróż
przez USA, Afganistan,
Zachód Europy, Arabię
Saudyjską, a także
Bułgarię
i Turcję.
Nie
szczędzi przy tym opisów, dzięki którym czytelnik może zagłębić
się w psychikę poszczególnych postaci i zrozumieć ich motywy. Nie
ma tu bohaterów dobrych z natury, czy złych do szpiku kości, bo
tego wymagała fabuła. Każda
akcja ma swoją reakcję, każda decyzja bohaterów jest warunkowana
ich osobowością, przekonaniami, przeszłością... Na
łamach powieści znajdziemy genialnie skonstruowanych pod kątem
psychologicznym ludzi, którzy wybrali określone drogi nie bez
przyczyny – osoby nie tylko złamane, cierpiące, czy zmęczone
życiem, ale i kochające, poświęcające się, zdeterminowane,
zdolne do zaprzepaszczenia
czegoś, na co pracowały
wiele lat.
Debiut,
którego zdecydowanie nie nazwałabym debiutem nieudanym. Autor
płynnie domknął stworzone wątki, a choć rozpaczałam na myśl,
że książkę skończyłam, nie miałam niedosytu, jaki towarzyszy
mi, kiedy kończę nieprzemyślaną, naprędce napisaną lekturę.
Choć Terry Hayes przyznał się, do trudności związanych z
pisaniem „Pielgrzyma” i wybrał ten, a nie inny cytat o pływaniu
w oceanie, mogę powiedzieć, że jeśli chodzi o ów thriller, autor
pokonał ów ocean w przepięknym stylu. Książka została jedną z
perełek mojej książkowej kolekcji, do której z pewnością wrócę.
Z
czystym sumieniem mogę przyznać, że choć z reguły zdarza mi się
raczej sięgać po fantastykę, aniżeli kryminały, czy powieści
sensacyjne, po zapoznaniu się z tą książce, nawet nie wiedzieć
kiedy, moja biblioteczka wzbogaciła się o kilka pozycji z nowej
kategorii. Genialna fabuła, klimat, porządny, plastyczny język i
zaskakujący research, jaki autor zrobił, by poszczególne wątki
trzymały się w zwartym szeregu, przekonają każdego. Nie mówię
tu wyłącznie o koneserach gatunku, ale także o osobach mojego
typu, czyli takich, które eksperymentują z książkami i szukają
nowych dróg, jakimi chciałyby podążać. Wierzcie mi, warto ruszyć
w nieznane. A nuż na końcu jednej ze ścieżek będzie czekał na
was tajemniczy Pielgrzym.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz