wtorek, 4 września 2018

"Pielgrzym" Terry Hayes | Wyd. Rebis


Jeden człowiek, który podejmie wyzwanie.
Pielgrzym.”
Są takie miejsca, których nie zapomnę do końca życia – plac Czerwony smagany gorącym wiatrem, sypialnia mojej matki po niewłaściwej stronie Ósmej Mili, bezkresne ogrody wokół domu zamożnej rodziny zastępczej czy zespół ruin znany jako Teatr Śmierci, gdzie pewien człowiek czaił się, by mnie zabić”.
fragment powieści „Pielgrzym”


Prawdę mówiąc, sięgając po ten thriller, nie miałam bladego pojęcia, czego się spodziewać. Czytałam wiele pozytywnych opinii, a choć ostatecznie nie dokopałam się do żadnej negatywnej, tak poza tym, że jest to dobra (a wręcz genialna) powieść sensacyjna, nie wiedziałam za bardzo, o czym jest. Jak tylko usłyszałam o tej cegle – a cegłą jest jak najbardziej, ponieważ papierowy egzemplarz ma aż 752 strony – uznałam, że muszę się do niej jak najszybciej dorwać i dowiedzieć się, na czym polega jej fenomen. Zastanawiałam się, jak będzie wyglądał motyw tytułowego Pielgrzyma i sam styl autora. Prawdę mówiąc, początkowo podchodziłam do książki sceptycznie: zakładałam, że będzie to raczej obyczajówka bazująca głównie na elemencie drogi – wiele stron powieści zostanie poświęcone samemu wątkowi podróży naszego bohatera, na czym straci reszta elementów. O matko… Gdybym wiedziała, jak bardzo się mylę, kupiłabym tę perełkę już w dniu, kiedy pierwszy raz trafiłam na jej tytuł.

Terry Hayes był dziennikarzem i scenarzystą filmowym, zdobył na tym polu mnóstwo nagród w dziedzinie twórczości filmowej i telewizyjnej. Jak sam jednak zacytował pod koniec książki Johna Irvinga: „pisanie scenariusza filmowego jest jak pływanie w wannie, a pisanie powieści jest jak pływanie w oceanie”. Tłumacząc to na prostszy język: pisanie książek nie jest wcale takie proste, jak mogłoby się wydawać. Nawet ktoś, kto ma styczność z tą dziedziną, w starciu z przepaścią, jaką jest literatura, trafia na sporo trudności.
Chociaż nigdy nie miałam do czynienia z profesjonalnym scenariuszem filmowym, sama także piszę i doskonale rozumiem, co John Irving i Terry Hayes mieli na myśli. Pisać może każdy, ale nie każdy potrafi to robić… no cóż... odpowiednio. Trzeba doskonale wiedzieć, o czym się piszę i być pewnym każdego słowa, czy zdania. Tworząc fabułę, bohaterów, a także uniwersum musowo potrafić wszystko sobie wizualizować – niczym cukiernik, tworzący kolejne warstwy tortu, dopieścić każdy szczegół, aby na koniec z dumą przeprowadzić czytelnika przez treść powieści. Na tym polu autor spisał się niesamowicie i gdyby w istocie zaplanował przerzucić się na cukiernictwo, zostałabym jego stałą klientką, a co gorsza przytyłabym niesamowicie. Mając w rękach „Pielgrzyma”, czułam się, jakbym dostała w restauracji najlepszy deser, albo jakby Terry Hayes wraz z głównym bohaterem zabrali mnie na bardzo drogą, luksusową łódź, którą następnie przepłynęliśmy literacki ocean. Rozpłynęłam się.

Zrobiłam dość długi wstęp, w którym podałam wiele ogólników, ale nie martwcie się, był to zabieg celowy. Jeśli słowa, których użyłam do tej pory, wystarczą wam, aby sięgnąć po tę książkę, po prostu nie czytajcie dalej i zdecydowanie to zróbcie. Nie analizujcie, nie czytajcie więcej recenzji ani nie oglądajcie filmików, w których znajdziecie dokładniejsze opisy fabuły! Zacznijcie czytać, nie wiedząc kompletnie nic, a gwarantuję, że się nie zawiedziecie! Mogę się założyć, iż spotka was miła niespodzianka. Podobnie jak ja, wsiąknięcie w ten niesamowity świat i nie będziecie mogli odłożyć powieści na półkę, dopóki nie dotrzecie do ostatniej strony powieści.

Dla tych, którzy mimo wszystko chcieliby się dowiedzieć więcej, mam kilka dodatkowych zdań...


Nie zdradzę imienia głównego bohatera, a choć może się to wydawać dziwne, jeśli ktoś już czytał „Pielgrzyma”, doskonale zdaje sobie sprawę, z czego wynika moja decyzja. Na odwrocie książki możemy przeczytać, że mężczyzna jest emerytowanym agentem i nim na własną prośbę skończył z dawnym życiem, dowodził ściśle tajnym wydziałem wewnętrznym amerykańskiego wywiadu. Nie mogąc rozstać się do końca z przeszłością, pod fałszywym nazwiskiem zmarłego już człowieka, pisze książkę podsumowującą karierę, a także zawierającą całe doświadczenie, jakie zdobył ostatnimi laty. Od tej pory oficjalnie przestaje istnieć i ciesząc się odrobiną wolności, prowadzi w miarę spokojne życie. Do czasu... Gdy jeden z nielicznych przyjaciół Pielgrzyma – policjant, zajmujący się sprawą zagadkowego morderstwa – prosi go o pomoc, dawny agent zgadza się jeszcze raz zagłębić w kryminalny świat. Nie ma pojęcia, że ów zbrodnia jest jedynie początkiem historii, w jakiej w najbliższym czasie stanie się jedną z kluczowych postaci. 
 
Jeśli tak mają teraz wyglądać debiuty, to z czystym sumieniem przyznam, że chciałabym czytać tylko dzieła początkujących twórców! Pokochałam tę książkę od pierwszych kilku stron, a że opisy przyciągają mnie bardziej niż dialogi, zachwycałam się dosłownie każdym rozdziałem. Było wiele momentów, gdy na poważnie zastanawiałam się, czy aby Terry Hayes nie ma zbyt wiele wspólnego z Pielgrzymem i tak, jak bohater opisywał w swojej książce dawne sprawy, tak Hayes opisał nam prawdziwy, międzynarodowy spisek, który jakimś cudem wszyscy przegapiliśmy. Autor daje czytelnikom dosłownie wszystko, czego mogliby oczekiwać po gatunku – od sprawy kryminalnej zamordowanej kobiety, którą utopiono w kwasie i pozbawiono zębów, aby zatuszować jej tożsamość, aż po realistyczny spisek, który niestety naprawdę mógłby mieć miejsce, gdyby ktoś postąpił podobnie jak jeden z bohaterów. Debiutant zabiera nas w podróż przez USA, Afganistan, Zachód Europy, Arabię Saudyjską, a także Bułgarię i Turcję. Nie szczędzi przy tym opisów, dzięki którym czytelnik może zagłębić się w psychikę poszczególnych postaci i zrozumieć ich motywy. Nie ma tu bohaterów dobrych z natury, czy złych do szpiku kości, bo tego wymagała fabuła. Każda akcja ma swoją reakcję, każda decyzja bohaterów jest warunkowana ich osobowością, przekonaniami, przeszłością... Na łamach powieści znajdziemy genialnie skonstruowanych pod kątem psychologicznym ludzi, którzy wybrali określone drogi nie bez przyczyny – osoby nie tylko złamane, cierpiące, czy zmęczone życiem, ale i kochające, poświęcające się, zdeterminowane, zdolne do zaprzepaszczenia czegoś, na co pracowały wiele lat.

Debiut, którego zdecydowanie nie nazwałabym debiutem nieudanym. Autor płynnie domknął stworzone wątki, a choć rozpaczałam na myśl, że książkę skończyłam, nie miałam niedosytu, jaki towarzyszy mi, kiedy kończę nieprzemyślaną, naprędce napisaną lekturę. Choć Terry Hayes przyznał się, do trudności związanych z pisaniem „Pielgrzyma” i wybrał ten, a nie inny cytat o pływaniu w oceanie, mogę powiedzieć, że jeśli chodzi o ów thriller, autor pokonał ów ocean w przepięknym stylu. Książka została jedną z perełek mojej książkowej kolekcji, do której z pewnością wrócę.

Z czystym sumieniem mogę przyznać, że choć z reguły zdarza mi się raczej sięgać po fantastykę, aniżeli kryminały, czy powieści sensacyjne, po zapoznaniu się z tą książce, nawet nie wiedzieć kiedy, moja biblioteczka wzbogaciła się o kilka pozycji z nowej kategorii. Genialna fabuła, klimat, porządny, plastyczny język i zaskakujący research, jaki autor zrobił, by poszczególne wątki trzymały się w zwartym szeregu, przekonają każdego. Nie mówię tu wyłącznie o koneserach gatunku, ale także o osobach mojego typu, czyli takich, które eksperymentują z książkami i szukają nowych dróg, jakimi chciałyby podążać. Wierzcie mi, warto ruszyć w nieznane. A nuż na końcu jednej ze ścieżek będzie czekał na was tajemniczy Pielgrzym.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz